Dla przypomnienia:
NIE JESTEM lekarzem. NIE JESTEM dietetykiem. NIE JESTEM biochemikiem.
Jednym słowem wszystko zgodnie ze staropolską tradycją: „Nie znam się, to się wypowiem”.
Poniższe treści są efektem moich przemyśleń i wniosków wyciągniętych na podstawie rozlicznej literatury, tudzież obserwacji i doświadczeń osobistych, zebranych w „zbiór zasad”.
Owe „zasady” są całkowicie SUBIEKTYWNE oparte na znanym powszechnie modelu propagowanym przez ekspertów informatyki pt; „U MNIE DZIAŁA” 😉
I tylko z taką intencją i takim komentarzem – puszczam je w świat.
A Ty, Droga Czytelniczko, weź z tego tyle ile potrzebujesz, najlepiej wyłącznie w formie INSPIRACJI do dalszych poszukiwań!
Życzę wytrwałości, wnikliwości i zdrowia!
**
Zmiana diety to naprawdę nie jest łatwa sprawa.
Większość osób powie, że zaczyna się w głowie.
Pewnie mają rację, bo koniecznym jest CHCIEĆ podjąć taką decyzję.
Byłoby fajnie gdy ta decyzja nie była zamknięta w magicznym (i jakże odpychającym!!!) sformułowaniu:
„MUSZĘ ZMIENIĆ DIETĘ”.
Muszę bo chcę schudnąć, muszę bo mam raka, muszę bo mam za wysoki cholesterol, glukozę czy co tam innego.
MUSZĘ.
Brrr!
Nic nie musisz!
Możesz pozostać puszysta – prawo tego nie zabrania.
Możesz chorować na raka i jeść co chcesz – utwierdzą Cię w tym Twoi lekarze.
Na wysoki cholesterol przepiszą Ci statyny, a na wysoki cukier – insulinę czy co tam teraz medycyna zapodaje.
Nic nie musisz.
Jeśli jednak z jakiegoś powodu, nadal CHCESZ zmiany, to skoncentruj się na CHCENIU.
CHCĘ być zdrowsza.
CHCĘ wspomóc swoje leczenie.
CHCĘ się czuć lepiej (a może też: wyglądać inaczej?).
CHCĘ mieć większy wpływ na swoje życie, samopoczucie, decyzje.
CHCĘ wprowadzić te zmiany, bo czuję, że będą dla mnie dobre i „Jestem Tego Warta!” 😉 .
Ok.
Lepiej?
A teraz wyrzućmy słowo „DIETA”.
Dieta to coś tymczasowego, coś narzuconego, coś zamkniętego w ramy jadłospisów, dawek, kalorii i gramatur.
Brrr!
Potrzebujesz zmiany?
Więc wprowadź zmiany w żywieniu.
Teraz jem trochę inaczej.
Teraz sprawdzam co mi lepiej mi służy.
Teraz poznaję nowe smaki, nowe sposoby przyrządzania jedzenia, nowe produkty.
To jest PROCES i on się nie skończy w chwili gdy osiągniesz wymarzoną wagę, Twój cholesterol zmieści się w laboratoryjnych normach, a rak przejdzie w remisję.
Zmiany z Tobą pozostaną – aby podtrzymać te pożądane stany, prawda?
Więc dobrze by było aby się w nich urządzić, umościć jak w przytulnej sypialni do której chce się wracać.
Wprowadzanie zmian z żywieniu to jest jak urządzanie nowego mieszkania.
Stawiałaś tu kanapę bo wydawało Ci się, że tak będzie najwygodniej?
Ale po trzech tygodniach stwierdzasz, że ten układ jest do bani, bo mebel zawadza, a słońce świeci w oczy gdy oglądasz TV. Więc go przestawiasz.
Tak samo jest z „dietą”.
Ustawiasz pod siebie i dla siebie. Sprawdzasz co Ci pasuje, jak jest wygodnie, co Ci leży.
I tak jak nie możesz się obijać o meble we własnym domu, tak Twoje jedzenie nie może być zawadą i i ciągłym wyrzeczeniem. Powinno Cię otulać jak przytulna kuchnia, w której chce się gotować.
Tylko wtedy się to uda.
I tak jak możesz poprosić projektanta wnętrz o pomoc w urządzeniu mieszkania, tak samo możesz zaprosić dietetyka aby zaprojektował dla Ciebie zmiany w żywieniu. A życie pokaże co dalej: które propozycje się przyjmą, a które odpadną w przedbiegach bo są nieżyciowe, nierealne wręcz, i zawadzają jak kanapa na środku pokoju.
Ale wyjściowe jest Twoje CHCĘ.
I bardzo pomaga odrobina wiedza, co z czym i dlaczego działa (lub nie) – wtedy łatwiej o decyzje, które będą Ci służyć, ale będą podejmowanie samodzielnie.
**
Ja wprowadzałam swoje zmiany na raty. Zaczęłam kilka miesięcy przed diagnozą, zainspirowana dietą mojej córka, która przeszła na wegetarianizm, a zaraz potem na veganizm. Zaczęłam się interesować tematem aby móc ją wspierać i w razie czego zainterweniować kiedy uznam, że te wybory jej szkodzą. Paradoksalnie to raczej ona nauczyła mnie więcej. Do naszej kuchni wjechały różne egzotyczne produkty i przepyszne sałatki, mułowate ciasta z kaszy jaglanej, bezpłciowe tofu, i duże ilości fasoli. Próbowaliśmy, smakowaliśmy, czasem się czymś zachwycaliśmy, czasem jedliśmy z grzeczności aby nie robić przykrości zaangażowanej kucharce. Sama zaczęłam odważniej eksperymentować w kuchni, zaprzyjaźniłam się z „Jadłonomią” i kupiłam kilka innych kolorowych książek kucharskich.
Diagnoza złapała mnie w trakcie tych eksperymentów.
Paradoksalnie, nie?
Starasz się, działasz na rzecz swojego zdrowia, a tu brzdęk! Cios między oczy!
Trochę poczułam się oszukana, ale nokaut mnie nie zniechęcił, tylko zdopingował do dalszych działań.
Dokupiłam kolejne książki, czytałam więcej, poszukiwałam dietetyków.
Wyzwanie okazało się spore:
Chciałam ułożyć dla siebie jadłospis, który:
- Będzie wegetariański (bo mięso szkodzi, poza tym byłam owładnięta ideą ratowania świata przed katastrofą klimatyczną 😉
- Będzie unikał produktów prozapalnych (które napędzają raka)
- Będzie zawierał dużo produktów anty-rakowych (no wiadomo J)
- Będzie obniżał cholesterol (bo okazało się że mam za wysoki)
- Będzie na tyle uniwersalny abym mogła nim nakarmić całą rodzinę i nie musiała każdemu gotować z osobna
- Nasz nauczycielski, skromny budżet udźwignie wydatki
- No i… będzie smaczny!
Jak się domyślacie – to się nie mogło udać! 😉
W różnym zakresie i z różnych powodów musiałam się wycofać z niektórych założeń. Część poukładała się samoistnie.
Niektóre oczekiwania zmodyfikowałam pod wpływem poszerzonej wiedzy, nowych informacji. Część wrzuciłam na nieco wyższy poziom ogólności, i ogarnęłam w postaci uniwersalnych zasad, których staram się trzymać na co dzień, ale bez sekciarskiej ortodoksji.
Życie jest jakie jest, nigdy idealne! Bywam zmęczona, sfrustrowana, rozczarowana, wkurzona – i w takich momentach nie zamierzam dowalać sobie w kuchni.
Wybieram produkty i dania wspierające moje zdrowie.
Grzeszę, błądzę, zmieniam zdaniem, a dość często: wybieram mniejsze zło.
Bo im więcej wiem i rozumiem, tym coraz częściej staję przed wyborem typu:
To jest dla mnie dobre ALE też szkodzi w tym, a tamto szkodzi Światu ale jest dobre dla mnie… hm…
Bywa trudno.
Ale…
Nikt nie obiecywał, że będzie łatwo 😉
No to teraz konkretnie: jakie to zasady uwzględniam w swojej kuchni:
ZASADA nr 1
CUKIER KARMI RAKA. Koniec. Kropka.
Cukier to nie tylko biała śmierć z Twojej cukierniczki, To też brązowa (trzcinowa, kokosowa, klonowa, agawowa etc), a także złota jak miód, czerwona jak keczup, brunatna jak czekolada (mleczna i każda poniżej 70%) … cukier jest WSZĘDZIE – poczytaj etykiety.
Cukier karmi raka – to BARDZO uproszczone zdanie zawiera cała skomplikowaną procedurę biochemiczną, której opisy możesz znaleźć w tekstach mądrzejszych niż mój. Zostawiam tu tę uproszczoną wersję, bo ona najbardziej przemawia do wyobraźni.
I OCZYWIŚCIE , że potrzebujemy glukozy do życia, i do pracy naszego mózgu – ale akuratne jej ilości, znajdują się w zwykłym pożywieniu, nieprzetworzonym, które spożywamy na co dzień. Nasze organizmy potrafią te glukozę wyciągać z różnych produktów, nawet z niektórych białek, choć przecież z założenia białka rozkładają się do aminokwasów (kto to jeszcze pamięta?).
Tyle glukozy ile potrzebujemy – na pewno sobie dostarczymy, nawet na bardzo ścisłej, ale rozsądnej i różnorodnej diecie. Chyba najlepiej służąca nam wszystkim, jest tzw. dieta śródziemnomorska.
Oczywiście współcześnie, wiele osób cierpi na różnego rodzaju nietolerancje i alergie, i musi stosować różnego rodzaju wykluczenia z diety. Nie słyszałam jednak o nikim, kto w ramach nietolerancji powinien spożywać WIĘCEJ cukru. 😉
A tak najwyraźniej uważają producenci produktów light, którzy dodają cukier w miejsce usuwanego tłuszczu! I wierzcie mi lub nie ale to naprawdę nie jest najlepsza strategia dla naszego organizmu. Cukier ZAMIAST tłuszczu, nie czyni danego danonka ani zdrowszym, ani lepiej przyswajalnym ani bardziej dietetycznym…
Temat jest szeroki i kręty jak wszystkie dorzecza Amazonki, razem wzięte. Na pewno budzi wiele kontrowersji w środowisku lekarskim. Lekarze obawiają się, że pacjenci zarażeni ideą „cukier=śmierć” zagłodzą nie tylko raka, ale siebie przy okazji.
Cóż, pewnie tak się również dzieje, bo pacjenci onkologiczni (jak i wszyscy inni ludzie) robią czasem dziwne rzeczy na własną szkodę.
Aby się jednak zagłodzić na śmierć, nie wystarczy odstawić ciastki owocki 😉 Trzeba się znacznie bardziej postarać. I jeść (lub nie jeść) znacznie bardziej nieracjonalnie.
A postulat odstawienie cukru, nie obejmuje głodzenia się, ani wprowadzania restrykcyjnych diet na własną rękę. Wsparcie dobrego, mądrego dietetyka ZAWSZE jest pożądane!
Ale może któregoś dnia się zawezmę i zmierzę z wyzwaniem wyjaśnienia tego w przystępny sposób. Generalnie odsyłam do mądrzejszych od siebie, np. Justyny Posłusznej z Mitodietetyki i książek które już wielokrotnie polecałam (w zakładce POCZYTANE na blogu ONKOPRZYGODY.pl)
CO U MNIE?
Chciałabym napisać ze w mojej diecie jest zero cukru, ale skłamałabym okrutnie. Mocno ograniczyłam. Nie dosładzam produktów, zrezygnowałam z herbaty z cukrem i cytryną – której wypijałam hektolitry (ale zostawiłam sobie jedną dziennie, w formie deseru). Staram się nie kupować i nie jeść przemysłowych słodyczy (ciastek, cukierków, żelków, ciasta) – z różną skutecznością. Zdecydowanie ograniczyłam owoce, pozostając przy jabłkach (ich błonnik dobrze mi robi) i jagodowych (bo antyrakowe i zawierają stosunkowo mało cukrów). Wybieram gorzką czekoladę (powyżej 70% kakao), i czasem sama piekę ciasto. Jadam orzechy (zwł migdały i orzechy włoskie) i suszone owoce (choć też są bombą cukrową).
Niestety więc wciąż ulegam słodkim pokusom i to moja największa porażka żywieniowa.
ALE są też małe sukcesy: odstawianie cukru przynosi efekty: ostatnio zdarzyło mi się skusić na loda na patyku, to jego słodycz mnie zmuliła, choć kiedyś bez mrugnięcia okiem mogłam zjeść takich pięć 😉 czyli jednak organizm trochę się przestawił!
ZASADA nr 2
SPRAWDŹ POCHODZENIE ŻYWNOŚCI
Tak naprawdę nie jest AŻ tak bardzo ważne czym jest dany produkt: mięso czy warzywo (choć tutaj rozstrzał między opiniami sięga jak stąd do księżyca.
Najważniejsze jest skąd pochodzi, jaki sposób powstało, jak zostało przyrządzone.
Mięso jest potrzebne, i mięso może być jak najbardziej ok.
JEŚLI masz szansę zdobyć mięso od zwierzaka pasącego się na pastwisku, jedzącego naturalną trawę, w słońcu, czystym powietrzu. Zwierzaka, którego nie faszerowano od poczęcia antybiotykami i hormonami. Stworzenie, które zostało zabite w humanitarny sposób (o ile potrafisz sobie taki wyobrazić) a nie w przemysłowej rzeźni.
To jedno.
Drugie: to w jaki sposób zostało to mięso potem przyrządzone i poddane obróbce.
Im więcej substancji konserwujących etc – tym oczywiście gorzej.
Im mniej przetworzone, im bardziej naturalne, a potem przygotowane przez nas )gotowane w wolnowarze, pieczone długo w niskich temperaturach, ewentualnie smażone krótko i szybko z dodatkiem rozmarynu, który odrobinę neutralizuje kancerogenny efekt tego smażenia.
Jajka są naj najbardziej ok, te z wolnego wybiegu, od szczęśliwych kurek, karmionych naturalnym, jedzeniem a nie przemysłową paszą.
I nie wiem jak wy, ale ja nie mam złudzeń: jajka kupione markecie, w opakowaniu z napisem: „wolny wybieg”- są tylko ODROBINĘ MNIEJ nieszczęśliwe niż te z klatek (to jest właśnie wspomniany wyżej „wybór mniejszego zła”). To nadal hodowla przemysłowa , z wszystkimi jest zagrożeniami i obciążeniami. Kiedy mówię o jajkach z wolnego wybiegu to mam na myśli kury od sąsiadki, które grzebią w jej ogródku dokarmiane raczej resztkami ze stołu niż przemysłową karmą.
Liczne warzywa są ok, jeśli nie są obsypane z góry na dół pestycydami.
Nabiał krowi, jest prozapalny i o tym napisze więcej osobno, jak usystematyzuję tę wiedzę. Dopuszczalny jest ten pełnotłusty, jak najmniej przetworzony, uzyskany od zwierząt pasących się naturalnie na pastwiskach. (O ILE nie cierpisz na nietolerancję laktozy 😉 )
Najlepiej sięgnąć po kozi lub owczy.
Kto z Was ma szanse możliwość zdobycia takich produktów?
No właśnie…
Ja wciąż szukam.
Ale jedno jest pewne: potrzebujemy BIAŁKA. Dobrej jakości białka, bo z białka jest zbudowany nasz układ odpornościowy. A także hormonalny i wiele innych ważnych organów, dzięki białkom przenoszą się informacje genetyczne. Białko to ŻYCIE!
CO U MNIE:
Jem dosyć dużo jajek w różnych postaciach, i wciąż poszukuję nowych dostawców.
Bardzo mocno ograniczyłam mięso, ale wciąż je jem: indyk, kurczak, wołowina, ryby. Prawie w ogóle zrezygnowałam z wędlin. Mocno ograniczyłam nabiał, ale wciąż mam słabość do przetworzonych serów typu: camembert czy wędzony ser, i dodaję je do potraw dla podkręcenia smaku.
ZASADA Nr 3
TŁUSZCZE i OMEGI
Tłuszcze są ok, a nawet BARDZO potrzebne.
Dieta niskotłuszczowa, jest rakotwórcza. Mózg potrzebuje tłuszczu. Osłonki mielinowe naszych nerwów też zbudowane są częściowo z tłuszczu. Itd.
Czytałam o tym więcej kiedy szukałam informacji na temat polineuropatii, z którą zaczęłam się zmagać podczas chemioterapii. We wszystkich źródłach powracały „kwasy tłuszczowe”.
Oczywiście wszystko zależy JAKIE TO TŁUSZCZE i skąd pochodzą.
Najbardziej interesują nas OMEGA 3 – przeciwzapalne. Potrzebujemy też OMEGA 6 – ale tutaj ilość i stosunek wobec omega 3 , robią robotę, i warto pogrzebać na ten temat w mądrzejszych źródłach.
Zawsze i nieustająco aktualna jest oliwa z oliwek, extra virgin – zawiera ogrom polifenoli, ponoć im bardziej gorzka tym ma ich więcej.
CO U MNIE:
Odstawiłam definitywnie: margaryny (te co to miały obniżyć mój cholesterol- w pierwszej kolejności! J, przestałam używać oleju rzepakowego ani słonecznikowego.
Smażę głownie na oleju kokosowym (jest zdumiewająco neutralny w smaku, nie ma zapachu ani smaku kokosa, więc pasuje do wszystkiego ;), czasem na smalcu (jeśli ugnę się przed potrzebą schabowych.
Wszystkie sałatki topię w oliwie extra virgin, z Grecji, którą zamawiam przez internet w dużych 5-litrowych puszkach.
W czasie chemii piłam BIOMARINE Medical (jest też tańsza wersja z kapsułkach, które jak dla mnie są zbyt duże aby je przełknąć). Ewidentnie miało dobry wpływ na moje wyniki (trzymało w ryzach neutrofile, i finalnie neuropatia nie dokuczała mi za bardzo, a kilka miesięcy po leczeniu zniknęła całkiem. O Biomarine można przeczytać dużo, na ich stronie bo ogrom kasy topią w marketingu i chwalą się badaniami klinicznymi.
Nie mogłam jednak ścierpieć smaku tranu, i aktualnie przerzuciłam się na firmę: Eqology.
Na razie testuję produkt i cały system – bo to jest norweska firma działającą na zasadach network marketingu. Nie jestem fanką takiej formy dystrybucji, i nie bardzo to ogarniam, ale zaufałam Sylwii Pogorzelskiej, i dałam sobie szansę. Na szczęście nie ma tu żadnych mitingów motywacyjnych, nikt mnie nie nagabuje, nie rozlicza. Trzeba zamówić abonament na pół roku, i co miesiąc przysyłają ci fakturkę i przypominajkę. Wszystko bardzo sprawnie, bez żadnej kwitologii. Robiąc zakup, wskoczyłam do sieci Sylwii i nabiłam jej punkty. Jeśli Ty skorzystasz z podanego linku i dokonasz zakupu, nabijesz punkty mnie- choć nie do końca rozumiem jak to działa 🙂
Jak zrobię badania dotyczące poziomu kwasów omega 3 i 6, to dam znać. Na ten moment mogę powiedzieć, że butelka jest jeszcze droższą od biomarine ( a myślałam, że już się nie da 😛 ) ale o wiele smaczniejsza i mogę to pić bez wykrzywiania i odbijania tranem J stosuje ten konkretny produkt:
PURE ARCTIC OIL LEMON, Naturalny olej omega-3 w 100% pochodzący z wolno żyjących, arktycznych ryb, z dodatkiem tłoczonej na zimno, wysokiej jakości ekologicznej oliwy z oliwek i witaminy D3, o świeżym, cytrynowym smaku
jeśli chcecie posłuchać o zasadności spożywania tych kwasów i do czego sa nam potrzebne- zachęcam aby zerknąć do wywiadu Sylwii z dietetyczką Edytą Sołek- Trojnar
https://www.facebook.com/jestemwdziecznazaraka/videos/1434428374035994
ZASADA NR 4
POSTY
Nie chodzi o to aby „zagłodzić” raka poszczeniem czyli niejedzeniem do upadłego.
Post oznacza przerwę w jedzeniu. Najbardziej zalecana formuła (NIE DOTYCZY pacjentów z kachezją – czyli wychudzeniem) opiera się na zasadzie: 16godzinny post i 8godzinne okienko kiedy można jeść, czyli np. śniadanie o 8 a ostatni posiłek o 16.
Jeśli takie okienko jest dla Ciebie zbyt krótkie, można je wydłużyć (np. 14 godzin postu na 10 jedzenia). Należy pamiętać, że POMIĘDZY POSIŁKAMI, również wskazany jest post, czyli NIC NIE JEMY.
NIC oznacza (uwaga, uwaga!) NIC 🙂
Można pić wodę.
Herbata z cukrem (miodem czy czymkolwiek innym) liczy się jak posiłek.
Garstka super-zdrowych-eco-orzechów – to posiłek.
Jabłuszko pełne błonnika, lub dwie bio-morele – to również posiłek.
Czyli: nie chodzi tu o to co jest zdrowe a co jest niezdrowe, co jest kaloryczne a co mniej, smażone czy surowe.
Chodzi o to, że JAKIKOWIEK pokarm, choćby najzdrowsza przekąska – jest dla Twojej trzustki prowokacją do wydzielania insuliny.
A tego chcemy uniknąć.
Insulinooporność, która uzyskała popularność celebrytki z YT, polega właśnie na tym mechanizmie: że nie pozwalamy naszej trzustce odpocząć. Że WCIĄŻ, NIEUSTANNIE coś „wrzucamy na ząb” albo pijemy – i to wszystko raz za razem wymaga wyrzutu insuliny. I kiedy jest ona tak wyrzucana nieustanie i nieustannie, non-stop-kolor całą dobę, to cały ten mechanizm nie działa tak jak powinien.
Jeśli jesteś matką, to pamiętasz zapewne ten stan gdy dziecko wybudzało się co chwila, i Twój sen był przerywany co godzina. I nawet jak się poddałaś i wzięłaś je do siebie do łóżka, więc wystarczyło tylko pogłaskać je po główce, albo na wpółśpiąco podać pierś – to rano byłaś nieprzytomna. Bo nie potrzebujemy „jakiegoś tam snu” tylko NIEPRZERWANEGO.
To jak spanie w pociągu – możesz mieć miejscówkę w sypialnym, ale postoje na stacjach, ogłaszanie przez megafony zza okna na dworcowych peronach, chrapanie, lub przesiadka innych pasażerów- nawet jeśli nie dotyczyły Cię bezpośrednio, najczęściej sprawiają, że oczywiście przyjemniej jest spędzić noc w kuszetce niż na korytarzu pełnym przeciągów – ALE to nadal nie jest taki sen i odpoczynek, którego potrzebujesz.
Tak jest z trzustką. Potrzebuje nieprzerwanego odpoczynku. W porze nocnej, ale też w ciągu dnia: na posiłek przeznaczasz godzinę. Jesz bez pośpiechu śniadanie, potem spokojnie wypijasz kawę Jeśli nie wyobrażasz sobie życia bez jabłka, lub kilku orzechów- zjadasz to wszystko w ciągu tej godziny, i przez kolejne 3 nie jesz nic, ewentualnie pijesz wodę. Potem kolejne okienko – godzinne. I tak dalej.
Insulinooporność to nie tylko przypadłość ludzi otyłych. Można być bardzo szczupłym i również borykać się z insulinoopornością, i ponosić jej zdrowotne konsekwencje.
Jest też wielkim sprzymierzeńcem raka, i pierwszym (ale dużym) krokiem w stronę cukrzycy.
Ciągłe podjadanie, jedzenie do późna nie sprzyja także mitochondriom.. nawet jak jedzenie zdrowe. Każdy posiłek uwalnia kolejne wolne rodniki oraz zmienia dynamikę funkcjonowania mitochondriów. W przerwach od jedzenia mitochondria ulegają fuzji, a w długich przerwach – mitofagii. A to sprzyja usuwaniu zniszczonych mitochondriów, naprawie tych uszkodzonych. Więc one również potrzebują przerw w jedzeniu.
CO U MNIE:
Rzeczywiście staram się przestrzegać tej zasady.
Wychodzi różnie, bo wiele zależy od trybu pracy, stresu i różnych wyzwań w ciągu dnia.
Ale musze przyznać, że w te dni kiedy mi się to udaje, nie tylko jestem z siebie mega dumna J, ale naprawdę dobrze się czuję, a gdy uda mi się wytrwać kilka(naście) dni w takim rytmie, waga leci w dół dość bezboleśnie (i bez wkurzającego liczenia kalorii).
ZASADA 5
DUŻO WARZYW, MNIEJ WĘGLOWODANÓW, DIETA ROZŁĄCZNA.
Że dużo warzyw – to jasne, i chyba nikogo nie trzeba przekonywać.
Mniej węglowodanów- czyli: ziemniaki (chociaż to też warzywa J, makaronów, ryżu, pieczywo, produkty mączne (kluski, pierogi, naleśniki etc).
Powiem Wam – da się bez tego żyć! Serio!
Dietetyczka kliniczna u której byłam, zachęcała mnie abym stosowała dietę rozłączną: czyli jadła: białka z warzywami, albo węglowodany z warzywami.
Wszystkie te produkty trawią się w innym cyklu, tempie i za pomocą innych enzymów trawiennych.
Możemy wspomagać ten proces.
Wiem, że różnie się mówi na temat tego typu filozofii, nie wszyscy ją popierają.
Ja uznałam. że raczej nie zrobi mi ona krzywdy, w niczym nie zaszkodzi a mogę spróbować.
CO U MNIE:
W praktyce wygląda to tak, że bazą każdego posiłku są warzywa, a do nich dodaję albo białko (jajka, ryby, mięso, rośliny strączkowe) albo węglowodany (kasze, ryż, pieczywo).
Najtrudniejszy był pierwszy etap, kiedy okazało się, że trzeba sobie poradzić nie tyle z zachciankami kulinarnymi ale z pewnymi przekonaniami w naszej głowie.
Czyli np. z tekstem , który jak się okazało mam nagrany na wewnętrznym dysku w postaci słów babci „z chlebkiem, z chlebkiem”
Znacie to?
Jedzenie szyneczki BEZ CHLEBA, było swego rodzaju przestępstwem przeciw ekonomii domowego budżetu i zdrowemu rozsądkowi.
Za każdym razem gdy szykowałam sobie tego cholernie drogiego łososia, okraszając go surówką, bez obowiązkowych ziemniaczków – czułam się jakbym okradała własną rodzinę!
Nie dopychałam się węglowodanami, wiec wiadomo: zjem WIĘCEJ kosztownego łososia!! Szaleństwo i burżujstwo.
Dość długo trwało zanim zlokalizowałam ten wewnętrzny opór przed właśnie takim komponowaniem posiłków, i dotarłam do tych swoich (głęboko zakamuflowanych) przekonań.
A potem jeszcze więcej czasu, zanim dałam sobie zgodę na takie jedzenie.
Zresztą paradoksalnie okazało się, że ziemniaczki bardzo zyskują na atrakcyjności, kiedy sobie ich odmawiasz J i czasem przebijają łososia! 😉
Staram się tak jeść na co dzień, co bywa wyzwaniem logistycznym, bo jednak zrobienie wystarczająco sytej sałatki do pracy zamiast kanapki, jest bardziej czasochłonne. Moje śniadania też czasem przypominają porcję obiadową, bo jem na ciepło np. fasolkę szparagowa z jajkami sadzonymi. Ale moje ciało jest mi wdzięczne i naprawdę dobrze się z tym czuję.
A efekt jest taki, jak wcześniej w przypadku słodyczy: kiedy nawet się skuszę na te apetyczną bułeczkę, bo ładnie pachnie, i jeszcze ciepła – leży potem moim żołądku jak buła-gniot, i już wiem, że pokusa nie była warta tej krótkiej chwili przyjemności. To daje mi moc do podejmowania kolejnych decyzji.
I tej MOCY, życzę i Tobie! – w takim wymiarze i obszarach, które wybierzesz za istotne dla siebie. Na zdrowie!
Fot. własna; aranżacja stołu: Wioletta Liberadzka z Fundacji Rak’n’Roll. Wygraj Życie! podczas warsztatów Kancesutra Wrocław; maj 2023