Wieczorem masowałam bliznę pooperacyjną, wsmarowując w nią krem perłowy. Nie wiem czy działa równie magicznie jak napisali na etykiecie, ale pięknie pachnie, a ja nauczyłam się doceniać takie drobne przyjemności. Masuję wzdłuż blizny czyli prawie przez całą długość brzucha, potem w poprzek tam gdzie stara blizna po cesarce.
I wreszcie po bokach gdzie są ledwo widoczne blizny po laparoskopii. Ledwo widoczne ale pod palcami całkiem wyczuwalne, bo blizna to nie tylko to co na powierzchni skóry, sięga znacznie głębiej i czasem bywa przyczyną kłopotów, choć na zewnątrz wydaje się pięknie zagojoną.
No i tak masuję, niezbyt uważnie przyglądając się swojemu brzuchowi, bo znam jego topografię na pamięć, i mogę w międzyczasie oglądać serial. Więc oglądam, masuję, i nagle czuję ból pod naciskiem dłoni. Myślę, że to ta dziura , z której wystawał dren, i trochę doskwiera. Uciskam mocnej, porzucam serial i zaszczycam swój poturbowany brzuch uważnym spojrzeniem. Jednak nie. Bolesne miejsce jest nieco dalej, bardziej w bok. Hmm.
Uciskam ponownie. No boli.
Samo z siebie nie. Nie boli jak wciągam brzuch. Z całą pewnością nie bolało po jedzeniu. Boli tylko gdy uciskam, jak siniak, ale na skórze nie ma śladu po jakimkolwiek zasinieniu, nie pamiętam też żebym się uderzyła w tak nietypowe miejsce.
Znów uciskam. Boli. No nie tak, żeby się chciało wyć, czy skonsumować prochy, ale jednak odczuwalnie. Macam dookoła. Tu już nie, i tam też nie. Tu wyraźnie w jednym miejscu.
Hymmm
Macam dalej. Trochę w bok, trochę z tyłu, au!
Tu też boli!
Co tu jest!?
Odpalam kompa i anatomię brzucha, grafiki. Nie ma co ukrywać, jestem na tej stronie nie pierwszy raz.
Pacze, pacze…
Tu z przodu to jakby woreczek żółciowy, może kawałek wątroby. Really?
Właśnie teraz gdy jestem na diecie, prawie nie jem tłuszczy, smażonych rzeczy, i w ogóle dbam?
No ale jestem kobietą a to już mnie ustawia w 2/3 ryzyka. I mam podwyższony cholesterol.
Hm. No ale nie mam objawów kolki. To ponoć boli jak skurczybyk. Nie rzygam, nie mam mdłości. No apetytu też za bardzo teraz nie mam, ale kto by miał, gdy właśnie wymacał sobie przerzut!
PRZERZUT!!!?
Stało się! Wrócił!
A tak o siebie dbałam!
I na cholerę odmawiałam sobie tych ciastków! Ja tak lubię ciastki! Simonton mówił, że trzeba robić to co nas uszczęśliwia, że to sprzyja zdrowieniu. Mnie uszczęśliwiają ciastki, ale sobie odmawiałam bo cukier karmi raka. No i mam!. Doigrałam się! A mogłam jeść, i być szcześliwa i bez raka.
Ciastki czułyby się potrzebne i szczęśliwe, i ja byłabym szczęśliwa. A tak: nie było ciastków, nie było szczęśliwości i jest rak
Ech…
Myślę.
Dobra ogarnij, nie popadaj w paranoje.
Ostatecznie rak to niejedyna choroba na świecie. Mało tego .
Posiadanie raka nie daje ci glejtu na nietykalność i nie zabezpiecza Cię na przykład na okoliczność wypadku samochodowego. Możesz mieć raka, a umrzeć w zderzeniu z ciężarówką. Tak?
Albo mieć zapalenie woreczka, niezwiązane z rakiem.
No to się pocieszyłam. Super!
No dobra, więc jeśli to woreczek to co? Czytam…
Oj! nie jest dobrze.
Nie żeby rak był lepszy, ale jednak z tym woreczkiem też trochę lipa. Nie mam (jeszcze!) objawów kolki ale pamiętam jak Ziuta opisywała jak miała, ból nie do wytrzymania! A ja w tym lesie, z dala od cywilizacji! I co zrobię jak to jednak to? Jak przejdzie w stan zapalny? Dostanę ataku w środku nocy, w tym lesie, z tym psem… Ani wezwać karetki bo jak im wyjaśnię gdzie jechać. Ani samemu pojechać. Poza tym czytałam ze szpital w S. to mordownia, lepiej już samemu wyciąć sobie ten woreczek…
Ech!
Oglądam gabinety USG.
No są. Nawet niezłe opinie. Ciekawe czy przyjmują tak na już. Czy że terminy np. za tydzień.
Ludzie! nie mogę za tydzień, potrzebuję JUŻ. Inaczej umrę jeśli nie woreczek to nerwów…
Ale za tydzień o tej porze to już będę we Wro, to może lepiej tam. Choć może tu taniej? Mała miejscowość to może mniejsze ceny?
Może umieram ale wiecie, fajnie przyciułać te 3 dyszki różnicy. We Wro to tak od 120 zeta jak widzę. Może tu taniej.
Nie ruszam to nie boli. Ale odkryłam, że boli też trochę… z tyłu. Tak jakby nerka czy coś?
Na TK z lutego wszystko było ok. Nic niepowiększone, nic podejrzanego. To wprawdzie trzy miesiące temu, wszystko mogło się wydarzyć w międzyczasie. No przecież.
Więc może warto wywalić 120 ziko za spokój ducha?
A jak będę miała takie jazdy co tydzień to co? co tydzień będę wywalać te 120zł?
Może poczekam, może jutro przestanie boleć. Choć jak tak pomacałam to pewnie już sama sobie narobiłam siniaków i będzie boleć nadal. Kiedyś już tak sobie zrobiłam. A zapomniałam nawet o tym!
Kiedyś miałam raka trzustki. Jak naciskałam to bolało. Tak ponaciskałam to bolało jeszcze bardziej. No rak, no bo by innego. Potem się okazało że akurat faktycznie miałam raka.
Ale jajnika. On akurat nie bolał. Ale trzustka zdrowa.
No to poczekam ze trzy dni. Jak dalej będzie bolec pójdę na to USG. Cenie sobie moje zdrowie psychiczne. A tymczasem zastosuję metode simontona, tzw Zdrowe myślenie.
Pytanie pierwsze czy to przekonanie to fakt?
No.. hmmm..
No nie.
Faktem jest to, że coś mnie tam boli, JAK NACISKAM.
Problem w tym, że jak się intensywnie naciska to zawsze boli, a potem boli jeszcze bardziej od tego naciskania. Można zwariować.
Czy to służy mojemu dobremu samopoczuciu? Pomaga mi zdrowieć?
No zdecydowanie i ewidentnie – NIE.
Więc może trzeba dać sobie spokój. Miałam prawdziwego raka. Naprawdę nie potrzebuję kolejnego wyimaginowanego. Naprawdę.
**
Kiedy jesteś onko, niezależnie od rodzaju diagnozy, najczęściej towarzyszącym ci uczuciem jest strach.
Oczywiście są tacy, którzy zmagają się z nowotworem przez kilka (a nawet kilkanaście ) lat i trochę się uodpornili, nauczyli się radzić sobie z lękiem, albo po prostu żyć POMIMO lęku.
Są tacy, którzy zaliczyli warsztaty simontonowskie lub inne wspierające warsztaty psychologiczne i starają się wykorzystać nabytą wiedzę – z coraz większa skutecznością.
Są też tacy, którzy doznali jakiegoś duchowego objawienia, albo tak mocno wierzą (w Boga lub cokolwiek innego), że w obiekcie wiary pokładają całą ufność i rzeczywiście nie odczuwają lęku.
Ale cała reszta, czyli: zdecydowana większość onkopacjentów, boi się z większym lub mniejszym natężeniem przez dużą część czasu.
Strach pojawia się w trakcie diagnozy, towarzyszy przez cały proces leczenia i wcale nie odpuszcza, a czasem wręcz się nasila na finiszu leczenia i po jego zakończeniu.
Kiedy wszyscy znajomi gratulują i świętują „teraz już wszystko będzie dobrze” – Ty wcale nie jesteś taka przekonana… Lęk przed wznową bywa paraliżujący i wcale nie udaje się go przepłoszyć poklepywaniem po plecach i zapewnieniami, że „będzie dobrze”…
Może będzie… a może nie…
Bardzo – oczywiście, że bardzo! – chcesz wierzyć, że będzie dobrze.
Ale wiesz – oczywiście, że wiesz – że bywa różnie.
Emocje miotają Tobą jak sztorm małą łódeczką na morzu. Od słodkiej, niosącej spokój pewności, że będzie dobrze, bo akurat dziś tak czuję, poprzez nadzieję, najcenniejszą towarzyszkę – po lekkie zwątpienie (te statystyki przecież skądś się biorą), aż do totalnej paniki (Umrę! Przecież rak to śmiertelna choroba!) I w dodatku coś mnie kłuje w boku, to na pewno przerzut…
I tak sobie żeglujesz, czasem w pełnym słońcu i radosnych postojach w porcie, wśród przyjaciół, gdzie taniec, zabawa i śmiech – a czasem w totalnych ciemnościach, bo latarnik na brzegu zasnął, a Ty czujesz krążące wokół łódki rekiny i słyszysz soundtrack ze „Szczęk”…
Napięcie sięga zenitu i naprawdę jesteś bliska obłędu…
Znam te wszystkie stany.
Przerabiałam każdy z nich. Jestem psychologiem, ale mimo to nie potrafiłam sobie poradzić z własnymi napadami lęku, godzinami zmarnowanymi na ukrywaniu się pod kołdrą do czasu, aż uda mi się poupychać w wirtualnych szafach mojej wybujałej wyobraźni wszystkie potwory, po to tylko, aby za kilka godzin znów powypadały przez niedomknięte drzwi…
Kończyłam leczenie, wszystko zmierzało do happy endu w promieniach zachodzącego słońca, a ja coraz częściej podpierałam plecami drzwi od szafy, do której zgubiłam klucz..
Miałam dość.
Wiedziałam, że nawet jeśli nie odczuwałam takiej potrzeby wcześniej, nawet jeśli nie bardzo potrafię sobie wyobrazić i uwierzyć, że ktoś może mi zaoferować użyteczne i skuteczne narzędzie do radzenia sobie z ze swoimi schizami, to muszę chociaż spróbować. Co mi po zdrowiu fizycznym, jeśli moje zdrowie psychiczne odleci w kosmos?
Zdecydowałam się na udział w warsztatach simontonowskich.
Dzięki nim wysiadłam z karuzeli strachów, odnalazłam klucz do szafy.
To była najlepsza decyzja ever.! W jaki sposób mi pomogły, wyjaśniam tu: https://tiny.pl/9m4x9
PROTIP
Te macanki i niepokoje to standard po operacjach brzucha.
Kto nie zaliczył swojej schizy, niech pierwszy rzuci kamień!
Oprócz pracy z głową, naprawdę warto odwiedzić dobrego fizjoterapeutę, który pomoże Ci opracować blizny. Rozmasuje je w umiejętny sposób, co zapobiega zrostom.
Zrostów nie widać. Często – przynajmniej na początku – nie czuć. Czasem odzywają się po wielu miesiącach a nawet latach. Mogą dawać dolegliwości bólowe, ale najgorsze jest to, ze wówczas nie masz pojęcia co tak naprawdę się dzieje, i skąd ten ból. Nie kojarzysz ich z ładnie wygojonymi bliznami, które są przecież zaledwie czubkiem góry lodowej, pozostałej po chirurgicznych skalpelach zanurzonych w naszych brzuchach.
Ja korzystam z pomocy fizjoterapeutki uroginekologicznej. Jest naprawdę świetna i wiem, ze bardzo pomogła mojemu ciału. Dzięki niej moja świadomość co do jego przypadłości i potrzeb – rośnie, mój dyskomfort i strach – maleją.
Naprawdę warto!
fot. Filip Konieczny
Pisz, pisz, pisz kochana kobieto!
Czytam i czuję jakbym miała onkosiostrę.
Egoistycznie powiem, trzeba mi Twego pisania.
A co ja mogę dać Tobie?
Ściskam Monika
Moniko, takie komentarze jak Twój, wystarczą mi do pełni szczęścia!
Piszę z nadzieją, że komuś pomogę, dodam otuchy – jeśli to właśnie się dzieje, to moja misja wypełniona 🙂 <3
Brawo, dobrze napisane 👏
Dziękuję <3
W punkt dla mnie. Właśnie się macam a wyobraźnia pracuje… Na wizycie onkolog wzrusza ramionami, z lewej strony? Tam to zawsze boli, tam wchodzimy z narzędziami. Akupunktury trochę pomogła no i zapisałam się do osteopaty. Ja mam krem fiołkowy mocny, też pięknie pachnie. Pozdrawiam