2024 – TRASA 20: MUSZYNA – JURGÓW
Subiektywnie 😉
Zacznijmy od tego, że Matka Koordynatorka całkowicie SPArtoliła sprawę!
Nie tylko ja, ale i pozostałe uczestniczki nie nawykłyśmy do tak SPArtańskich warunków!
SPAłyśmy w hotelowej pościeli, SPAraliżowane obawą, że zabraknie śmietanki do porannej kawy! Zdarzało nam się też SPAnikować, że SPAcer wśród chmur (i szczytów) zajmuje nam zbyt wiele czasu i nie zdążymy wymasować stópek w jacuzzi przed ciszą nocną… Tyyyle stresu!
Kapcie z nóg SPAdają, gdy uświadamiam sobie między jakimi to wySPAmi luksusu się przemieszczałyśmy, wśród absolutnie wSPAniałych okoliczności przyrody oraz wSPAniałomyślnych osób, które w niewiarygodnie hojny i serdeczny sposób postanowiły podzielić się z nami wszelkim dobrem!
Doprawdy, nie spodziewałam się tego typu atrakcji na imprezie pt. ONKOMARSZ.
Znając trasę marszu, spodziewałam się raczej przeżyć z kategorii: krew, pot i łzy.
Akurat potu to rzeczywiście nie zabrakło. Łącznie wypociłyśmy z siebie tyle, że można to uznać za pierwszą udaną próbę WPŁYNIĘCIA na Trzy Korony ;), no ale wśród marszowiczek było nas sześć Syrenek, a to zobowiązuje!
Jako (nie-takie-Małe-)Syrenki nieustannie podpytywałyśmy Pati o życie w ojczyźnie Andersena, maszerując po szlaku, który – według zapewnień Biolisi – zawsze biegł „wzdłuż poziomic i całkowicie po płaskim”.
300 metrów pionowego podejścia stojącego w poprzek (czy raczej: prostopadle) do Biolisiowych prognoz nie wpływało absolutnie na Jej pewność siebie (moim zdaniem: na wiarygodność już tak i mówiąc szczerze, ja już Biolisi w ani jedno słowo nie wierzę!
No, ale finalnie lecąc wieszczem: „Wpłynąłem na suchego przestwór oceanu. /…/ Śród fali łąk szumiących, śród kwiatów powodzi.” No tak właśnie było! Kwiatów, łąk, zieleni wokół było zatrzęsienie i bez objeżdżania świata wokół, twardo stoję na stanowisku, że w pięknym kraju przyszło nam żyć! I maszerować
*
O Onkomarszu słyszałam już wcześniej. Zawsze wyobrażałam to sobie jako rodzaj obozu wędrownego, na który czułam się cokolwiek za stara. 😉
Ale kiedy Matka Góralka złożyła mi propozycję nie do odrzucenia, podjęłam wyzwanie.
Ponieważ po górkach chadzałam ostatnio ponad ćwierć wieku temu wydygana byłam na maxa i przekonana, że już pierwszego dnia polegnę, a moje truchło pozostanie na szlaku. Postanowiłam zatem zadbać o kondycję, ale ponieważ AKURAT Sumiśka skaleczyła sobie łapkę, długie spacery odpadły, a ambitny plan wejścia bez wsparcia Szerpów na 10 piętro mojego bloku ograniczył się do kilku podejść. W okolicach szóstego piętra potrzebowałam już tlenu i glukozy, a na dziewiątym reanimacji. Słabo to wróżyło mojej górskiej eskapadzie, ale jak się powiedziało A…
…To trzeba było się spakować.
To był piątek, dzień zakończenia roku szkolnego. W planach miałam 20-minutowe pakowanie, a wieczorem koncert w Capitolu. Zrobiłam sobie check-listę, więc co mogło pójść nie tak?
No cóż, to nie był dobry wieczór dla Polski. Alpejskie milki dokopały naszym 3 do 1, a ja wiedziałam już, że pakowanie się przestało być moim popisowym skillem. Cztery godziny później /sic!/ finalnie jakoś ogarnęłam temat.
Podczas inauguracyjnego spotkania w Muszynie z radością odkryłam, że moja walizka nie jest największa – choć nadal koncept pakowania się do walizki w góry wydawał mi się dziwaczny. Szybko jednak przekonałam się, że: po pierwsze walizki są jednak OK, skoro i tak podróżują samodzielnie i na własną rękę zwiedzają Beskidy, a po drugie, trza było jednak zabrać tę największą. Ilość suwenirów, upominków i gadżetów, które otrzymałyśmy od różnych darczyńców spowodowała, że już po dwóch dniach pędziłyśmy na wyścigi do paczkomatu, aby nadać nadwyżki bagażowe do rodzinnych domów. I powiem Wam w sekrecie, że nie wybierałyśmy NAJMNIEJSZYCH skrytek 😛
I właśnie nazajutrz po tej eskapadzie do paczkomatu odwiedził nas przy porannej kawie Burmistrz Piwnicznej i oprócz partnerskiej pogawędki (w końcu dwie z onkomarszowiczek do radne swoich miejscowości! – więc było o czym gadać) obdarował nas lokalnymi pamiątkami. Uśmiechałyśmy się radośnie i z wdzięcznością, a ja niemal słyszałam ten WEWNĘTRZNY głuchy jęk rozpaczy, gdy każda z nas próbowała w wyobraźni upchnąć te cudne skarby do ledwo dopinających się tobołów.
Żadna z nas nie była jednak takim wygrywem jak Marysia.
Marysia, z racji drobniutkiej postawy nazywana przez nas Calineczką, była twarzą naszej eskapady, okrętem flagowym i Prawdziwą Bohaterką. Po zderzeniu z rakiem tarczycy i rakiem piersi, pozostała z pooperacyjną pamiątką w postaci rurki tracheostomijnej.
Marysia miała walizę wielkości i wagi siebie samej, zaś pierwszego dnia dziarsko wyruszyła z nami na szlak i przeszła go dzielnie z naszą drobną asekuracją. Z każdym dniem robiło się jednak coraz goręcej, a góry były coraz wyższe, więc dla Jej komfortu ustaliłyśmy, że będziemy przewozić Ją między najtrudniejszymi odcinkami. Kierowcy z Nadleśnictw Krościenko i Stary Sącz zabierali nasze bagaże i Marysię, a potem – aby zapewnić Jej rozrywkę i opiekę w oczekiwaniu na nas – obwozili Ją po okolicznych atrakcjach. I kiedy upocone, zasapane i ledwo żywe zdobywałyśmy kolejne podejście, naszą wirtualną grupę zalewały fotoreportaże Marysinych podróży: Marysia nad wodospadem, Marysia przy zabytkowym kościółku, Marysia w pasiece itpe, itde. Bagaż Marysi puchł od suvenirów z każdym dniem, a więc Marysina paczka, którą ostatniego dnia nadałyśmy, aby oszczędzić Jej podróżowania przez Polskę z tobołami godnymi karawany – była wielkości Jej walizki. Marysia przeżyła znacznie bardziej ubogaconą wersję marszu, choć Jej przygody miały różny kaliber, jak np. pozostanie na peronie, ponieważ tzw. „asystent intercity” nie obczaił, że Jej pociąg ulega rozczepieniu i nie wsadził Jej do właściwego wagonu. Taaa…
(PS. Asystent okazał się debiutantem, pokajał się adekwatnie, a potem przekroczył swoje kompetencje, pomagając Jej w podróży regionalnymi kolejami – w związku z czym nie złożyłyśmy żadnego zażalenia.)
Nie jest łatwo podróżować (ani żyć) w naszym kraju będąc osobą niepełnosprawną…
Ale onkomarsz jest też o tym: że nie jest łatwo, ale wciąż można!
Wiele z onkomarszowiczek posiada legitymacje osób niepełnosprawnych, choć na oko nikt by nie powiedział, patrząc jak chyżo brykamy po górkach i jak głośno się śmiejemy.
No NIE WYGLĄDAMY na chore.
Ale jak wiadomo „na oko” to jeden w szpitalu umarł, a my nie chorujemy na wygląd, tylko na raka. I o tym też jest marsz: że nie wygląd przesądza o chorobie i nie diagnoza przesądza o naszym życiu.
Onkomarsz jest o tym, że MOŻNA.
Że dajemy radę.
Po leczeniu.
A czasem: w trakcie leczenia.
Że podejmujemy wyzwanie i staramy się mu sprostać.
Że pokazujemy innym, zdrowym: że po raku też jest ŻYCIE i to takie nie byle jakie. Życie pełną piersią, nawet jeśli są to piersi po rekonstrukcji i wzmocnione implantami.
Idziemy i zachęcamy ludzi do badań profilaktycznych – bo większość z nas znalazła swojego raka przypadkiem, dzięki badaniu profilaktycznemu.
– Byłam w formie życia –
– Czułam się świetnie – mówią dziewczyny.
– Nie miałam żadnych niepokojących objawów, żadnych symptomów. –
Zdrowy tryb życia, joga, zielenina do obiadu, sojowe mleko – nie chronią od raka.
Czynników jest tak wiele, że nie ma szansy monitorować wszystkich.
Niezależnie od tego jak zdrowo wg swojego przekonania żyjesz – warto się zbadać.
A jak się zbadasz i wynik będzie niepokojący – to też nie koniec świata.
Z rakiem się żyje, raka się leczy. Można wyleczyć go całkiem.
Obecnie traktowany jest jako choroba przewlekła, niekoniecznie śmiertelna.
RAK TO NIE WYROK – powtarzamy do znudzenia, krzewiąc tę wiedzę na szlaku.
Na przykład wspinamy się na Przehybę, żar się leje z nieba, czołgamy się na wacianych nogach, na których gzy maja używanie, a tu miła babinka z chatki pod lasem zainteresowała się, dokąd to podąża nasza wesoła gromadka. No to mówimy, że na Przehybę, a ona na to, że:
– Łoooo maaaatkoooo!
No powiem Wam, że nie byłam gotowa na ten rodzaj wsparcia. Moje onko-siostry szybciutko zareagowały wyciągając onko-ulotki marszowe:
– A kiedy się pani ostatnio badała?!? –
1 : 1 w meczu Onkomarsz vs Górale
Kiedy zaś panowie na szlaku miło zagajają, pytamy czy badają jajka ì wtedy hehe, najczęściej konwersacja się urywa, bo oto właśnie dzwoni szwagier, że już czeka na dole 😉
Ale nie prowadzimy wyłącznie ataków znienacka, czasem też kulturalnie się umawiamy 😉🤩
Jak np. z Kołem Gospodyń Wiejskich w Niedzicy. I choć po zdobyciu Trzech Koron w 300-stopniowym upale, gadamy jak potłuczone – to w sumie nie ma kryzysu intelektualnego, którego nie dałoby się wyjaśnić chemobrainem, a nic tak nie zwiększa dramaturgii spotkania, jak umiejętnie wpleciony onko-slang. 😉 🙃 Spotkanie upłynęło w bardzo serdecznej atmosferze, osłodzone domową szarlotką, która okazała się naszą kolacją, bo tak się zasiedziałyśmy z Gospodyniami, że zamknęli nam wszystkie sklepy i potencjalne żerowiska wokół Zamku…
Ale nic to! Nazajutrz wyruszyłyśmy w dalszą drogę i pierwszym punktem na kulinarnej mapie onkomarszu okazał się Zakład Produkcyjny Ciasteczka z Łapsz! To niewiarygodne, że nogi same nas poniosły prosto pod dach najlepszej cukierni w regionie, a jej Szefowe nie tylko poczęstowały nas od serca najlepszymi ciastkami ever, to jeszcze dorzuciły przepyszną kawę w gratisie!
To było kolejne, jedno z wielu spotkań z niewiarygodnie serdecznymi i hojnymi mieszkańcami Podhala, Spiszu, Sądecczyzny i wszystkich miejsc, gdzie się zapuściłyśmy. Spotkania te bywały zaskakujące, jak to podczas spływu Dunajcem, kiedy Pan Flisak pomiędzy opowieści o Janosiku, skalnych mnichach i konkurencji pontonowej, wplótł zgrabnie autorską recenzje “Potęgi podświadomości”! No myślałam, że wypadnę za burtę z wrażenia! A i bez tego spływ rewelacja 10 na 10, a kwaśnica w knajpie dla flisaków w Krościenku to nawet 12 na 10 !
Każdego dnia mój onkomarszowy pamiętniczek wypełniał się takimi właśnie wzruszającymi spotkaniami, inspirującymi rozmowami, zapierających dech w piersiach pejzażami i rozkminami nad życiem…
Można zapytać, w jaki sposób kilka dziewczyn maszerujących przez góry miałoby się przyczynić do profilaktyki onkologicznej?
Mówiąc szczerze, wyruszając na trasę sama zadawałam sobie to pytanie 😉
Czy to nie jest jakiś rodzaj ściemy, aby zapewnić sobie ekstra-wakajki w dużej mierze zasponsorowane przez ludzi dobrej woli?
Owszem! Wakajki były super!
I owszem – zasponsorowane.
Doceniam, szanuję, jestem OGROMNIE WDZIĘCZNA. Zarówno sponsorom, jak i Matce Koordynatorce Monice Gondek i tym Uczestniczkom, które się przyczyniły do faktu, że nasza trasa opływała w luksusy.
Ale przecież nie o te wSPAniałości chodziło! 😉
W Onkomarszu Granicami Polski biorą udział 34 zespoły i, jak sama nazwa wskazuje, maszerują wzdłuż granic naszego kraju, każda ekipa po ok. 100 kilometrów (ale zwykle więcej). Spalamy kalorie, które można przeliczyć np. na 136 jajek (jak wyliczyła zaprzyjaźniona ekipa Syrenek z trasy nadmorskiej – nie mam pojęcia ile SPAliła nasza ekipa? 🙂 Maszerują Syrenki, Amazonki, i wszelkie inne onko-pacjentki, a także ich osoby wspierające. maszerują dla siebie, dla tych, którzy którzy z powodu leczenia nie mogą i dla tych, którzy już nigdy nie pójdą. To marsz dla zdrowia, dla życia ale często też marsz pamięci…
Ten marsz jest o wolności i sile – zarówno tej cielesnej, tej drzemiącej w naszych nogach, które dzielnie wspinają się w górę – ale też w tej mentalnej, że mamy lat 40, 50, 60 i nadal do przodu!
Ten marsz jest o siostrzeństwie, przyjaźni i zaufaniu, które tworzą się i wzmacniają w wędrówce. Gdy wymieniamy się plastrami, wodą, czekoladą, pomagamy targać plecak, wspieramy słowem.
Ten marsz jest wreszcie o ludzkiej życzliwości i serdeczności.
Jest o tym, że ludzie chcą pomagać, są hojni i bezinteresowni.
Ten marsz jest w poprzek wszelkim newsom z pierwszych stron portali i spotów telewizyjnych, promujących przemoc, afery i strach.
Ten marsz jest o tym, że zawsze jest nadzieja, że zawsze można dogrzebać się do pokładów własnej siły, że zawsze można liczyć na pomocną dłoń, na pełne ciepła współczucie (nie mylić z litością), empatię i życzliwość.
Ten marsz jest o tym, że nasze życie wciąż jest tylko małym trybikiem w Wielkim Kręgu Życia – i nie musisz być Simbą, aby poczuć tę własną małość w majestacie gór i własną wielkość z perspektywy zdobytego właśnie szczytu.
(Choć schroniskowe żarty o pierdach w typie Pumby i Timona zawsze na propsie 🙂
Ten marsz odbywa się po hasłem: WYBIERAM ŻYCIE.
I dawno nie czułam równie intensywnie, tak w nogach 😀 jak i w głębi serca, że NAPRAWDĘ ŻYJĘ !
Musiałam dostać diagnozę onkologiczną, aby się przebudzić. Aby się zatrzymać, poświęcić więcej uwagi sobie, zaopiekować się sobą, przyjąć pomoc nawet w tak luksusowym wydaniu, jak zadziało się to podczas tego onkomarszu. Wiele moich onkosióstr mówi to samo.
To słabe.
Przecież nie trzeba czekać na chorobę – raka czy jakakolwiek inną – aby dać sobie pozwoleństwo na mały detox od codzienności i restart. Naprawdę! Uważam, że (jeszcze) zdrowe kobiety też powinny wyjeżdżać na wspólne wyprawy, uczestniczyć w babskich spotkaniach. Nie doceniałam tego przed diagnozą. Szkoda…
Mogłabym godzinami opisywać piękno krajobrazu, przepyszne jedzenie, smak wody orzeźwionej miętą wyhodowaną ręką Danusi, emocje spontanicznego, finałowego meczu w siatkówkę – rozegranego boso na trawie i bezgraniczną wdzięczność, która ogarnia mnie na myśl o każdej Osobie, która swoją hojnością i serdecznością przyczyniła się do tego, że nasze serca wypełniały się wzruszeniem i nadzieją, że Świat jest naprawdę piękny i jeszcze się nim nacieszymy!
Dziękuję mojej niezrównanej onkomarszowej Ekipie!!! <3 <3 <3
Za towarzystwo, wsparcie, przyjaźń i Wasze niebywałe zaangażowanie na etapie organizacji, dzięki któremu było, jak było – czyli ABSOLUTNIE WSPANIALE!
Szczególny szacun dla : Matki Góralki Koordynatorki Moniki Gondek
oraz dla: Ani, Moniki, Marysi, Patrycji, Małgosi, Danusi, Violi, Justyny i Ewy!
PS. zdjęcia wykonane przez Uczestniczki wyprawy
Super wyprawa i wspaniałą inicjatywa. Też jestem syrenką, właśnie zakończyłam chemię. Idę do przodu, we wrześniu wracam do pracy, do moich dzieci 🥰. Pozdrawiam że Szczecina Gosia.
Wszystkiego pięknego i zdrówka na zawsze! <3