Ponoć opiekunowie słoni stosują prosty trik, służący nauczeniu zwierzęcia pozostawania w miejscu. W czasie, gdy jest jeszcze bardzo małym słoniątkiem, przywiązuje się do jego nogi bardzo ciężki łańcuch, z którym nie ma on szans wyruszyć dalej. Po kilku latach – a może wystarczą miesiące? – słoń tak przyzwyczaja się do uwięzi i godzi na to przytrzymanie na miejscu, że właściciel może spokojnie wymienić ciężki łańcuch na cienki sznurek, a słoń i tak się już nigdzie samopas nie oddali, przekonany, że jest to poza jego możliwościami.
Podobny morał wypływa z przypowieści o orle wychowanym wśród kur.
Nie wiem, czy przykład ze słoniem jest prawdziwy, ale w przypadku ludzi, analogiczny system sprawdza się nad wyraz skutecznie! W psychologii zjawisko to doczekało się swojej nazwy: wyuczona bezradność i zostało szeroko i szczegółowo opisane w literaturze fachowej oraz udokumentowane za pomocą rozlicznych eksperymentów.
Gdyby Ciebie, człowieku, ktoś zamknął w pokoju, w którym torturowano by Cię głośną, świdrującą muzyką – to zacząłbyś szukać źródła dźwięku lub wyłącznika. Jeśli go znajdziesz i uda Ci się wyłączyć muzykę, to w kolejnej, analogicznej sytuacji będziesz szukać jeszcze gorliwiej.
Jeśli jednak nie znajdziesz wyłącznika, to po jakimś czasie poddasz się biernie torturze.
Jeśli przeniosą Cię do innego pokoju i ponownie włączą muzykę – nawet nie poświęcisz chwili uwagi na poszukiwania, choć być może w tym pomieszczeniu znalazłby się wyłącznik.
Tak działa wyuczona bezradność.
*
Zasadniczo jestem bardzo daleko od postawy biernej ofiary i wszystko, co zrobiłam dla siebie na drodze zdrowienia wynikało wręcz z odwrotnej strategii: działać jak najintensywniej, przejąć jak najwięcej odpowiedzialności, kontroli i wpływu.
A jednak teraz, patrząc z kilkuletniej perspektywy, zorientowałam się, że mimo to nie uniknęłam losu słonia na sznurku!
Otóż uroiłam sobie w swojej głowie, że w trakcie leczenia i chemioterapii mogę pozostać – tylko i wyłącznie – w roli pacjenta.
Wzięłam zwolnienie z pracy, choć pracowaliśmy zdalnie i zasadniczo mogłam bez przeszkód wszystkie swoje zadania zawodowe wykonywać nadal, przy odrobinie dobrej woli. Odcięłam wiele kontaktów – nie sensie, że obraziłam się na przyjaciół – absolutnie nie! Jestem im ogromnie wdzięczna za ciągłe, nieustające podtrzymywanie mnie na duchu! – ale zrezygnowałam z inicjatywy w pielęgnowaniu naszych relacji.
To nie było koniecznie.
A jednak z jakiegoś powodu było mi potrzebne i wiem już, że ta przerwa od pracy była niezbędna, aby przewartościować i poukładać sobie na nowo w mojej głowie pracoholika tematy związane z wykonywaniem obowiązków zawodowych. Nie żałuję, że postąpiłam w ten sposób – choć byłam stratna finansowo na tej decyzji.
Natomiast pewien sposób myślenia o sobie jako o „pacjentce” zdominował także pozostałe wyobrażenia na swój temat i możliwości mojego działania/aktywności.
Kiedy po zakończeniu leczenia pojechałam na spotkanie Syrenkowe i poznałam dziewczyny, które w trakcie chemioterapii normalnie pracują, biorą udział 120-kilometrowym onkomarszu, morsują, podróżują – to osłupiałam. I zdałam sobie sprawę, że „sposobów” przechodzenia przez raka i jego leczenie może być bardzo wiele, a odseparowanie się od świata absolutnie nie jest jedynym słusznym.
To mi dużo zrobiło w głowie i poczułam, jakby ktoś przeciął ten cienki sznurek, który w moim wyobrażeniu był ciężkim łańcuchem.
Takie wyobrażenie łańcucha z kulą u nogi, mają też chyba wszyscy zdrowi, kiedy myślą o pacjentach onkologicznych.
„On/a ma raka. To już nie podziałamy. To trzeba ostrożnie, z umiarem, a najlepiej wcale. Bo po co kłopot. Bo coś nie pyknie. Bo ona pewnie „nie ma do tego głowy…” – myślą nasi znajomi, sąsiedzi, współpracownicy.
Ok. Kiedy po raz pierwszy mierzysz się z diagnozą – to prawdopodobnie nie masz głowy do podróżowania po świecie. Jesteś przerażona i sfokusowana na jednym celu: przeżyć i wyzdrowieć jak najszybciej.
Jeśli jednak choroba wraca po raz kolejny, albo po prostu leczenie trwa trochę dłużej – to Twoja perspektywa się zmienia. I wówczas: owszem, jesteś zainteresowana resztą świata i swoją w nim obecnością. Może nawet bardziej niż kiedykolwiek.
Łańcuchy zostały zerwane, a Ty czujesz, że możesz naprawdę wiele, bo już nic Cię nie więzi, a wszystko jest możliwe.
To, że umrzesz także, ale niekoniecznie w pierwszej kolejności.
Możliwa jest zmiana lub rzucenie pracy, która Ci nie służy.
Możliwa jest zmiana lub rzucenie partnera, który jest toksyczny.
Możliwe jest wyjście z relacji, które Ci nie służą i poznanie nowych przyjaciół, aktywności i pasji.
Przestajesz się bać – bo czego można się bać, gdy już cały strach ulokowałaś w strachu przed śmiercią. Nie zostaje miejsca na wstyd i inne pierdolety.
Cały świat należy do Ciebie!!!
Psychoonkolodzy nazywają to wzrostem potraumatycznym, dzieją się wtedy prawdziwe cuda.
Oczywiście, nie każdy tak ma, nie każdy tak czuje. Czasem konieczne jest wykonanie jeszcze kawałka pracy terapeutycznej. Ale wolność jest o krok. Bliżej niż myślisz.
A łańcuchy są tylko w Twojej głowie.
Może masz mniej siły – jasne.
Może trzeba odrobinę ostrożniej, wolniej – jasne.
Ale Twój przyjaciel astmatyk – też nie może wszystkiego. I sąsiad sercowiec. I przyjaciółka w depresji. I koleżanka z cukrzycą.
Nie żyjesz wśród olimpijczyków.
Każdy z czymś się mierzy.
Teraz efekty uboczne covidu dotknęły tak wiele osób, że czasem odnoszę wrażenie, że wszyscy moi znajomi stoczyli się w jakąś mgłę mózgową, chemio-covidowe zaburzenia pamięci, węchu, kondycji, oddechu.
Witajcie w klubie! 😊
Ojojajmy siebie nawzajem z czułością i empatią, a potem już razem, bez tych ograniczeń w swoich głowach, za to z dużą wyrozumiałością dla swoich niedoskonałości, możemy przebudowywać i urządzać swoje życie na nowo <3
Co Wy na to? 😉