Kilka dni temu robiłam badania kontrolne, m.in. tomograf komputerowy (TK). To badanie, które w sposób istotny wspomaga proces diagnozy, a po zakończonym leczeniu – umożliwia monitorowanie stanu naszego zdrowia. To było moje czwarte takie badanie, więc niby już jakaś rutyna, a jednak mieszanka emocji, które mu towarzyszą, za każdym razem uświadamia mi, że rutyna była ułudą.
Emocje wiążą się z niepewnością i lękiem: co wykaże badanie. Czy nadal jestem „czysta”? Czy – nie daj Boże – pojawiły się nowe zmiany? Jeśli tak: to jak duże i gdzie się ulokowały?… Na opis trzeba czekać kilkanaście dni, a jeśli badanie jest „tylko” kontrolne, to nawet 5 tygodni. To bardzo długo, biorąc pod uwagę, że każdy dzień pełen dywagacji, co też może się zadziać – ciągnie się w nieskończoność.
Jakby tego było mało, do emocji związanych z wynikiem dołączają się emocje związane z samą procedurą badania. W każdym ośrodku zapewne wygląda ona inaczej, ale mnie najbardziej zaskoczył opis, który znalazłam w książce „Boska bez włoska. Jak przetrwać terapię raka piersi, zachować kobiecość i nie zwariować”.
Autorka – Andrea Hutton – jest Amerykanką i z uwagi na różnice kulturowe oraz całkiem inną organizację systemu opieki zdrowotnej, lektura tego tekstu jest doświadczeniem nieco surrealistycznym. Ale ważnym, bo otwiera naprawdę inną perspektywę…
Rozumiem, że za oceanem wszystko zależy od ubezpieczenia jakie posiadasz, a autorka zdecydowanie była posiadaczką bardzo dobrego ubezpieczenia. Mój ulubiony fragment książki to ten, w którym Andrea wyjaśnia, że jeśli nie odpowiada Ci osoba technika wykonującego badanie, zawsze możesz poprosić o innego…
Serio!
Kiedy przeczytałam ten sam fragment po raz trzeci, długo patrzyłam w przestrzeń i próbowałam upchnąć tę informację miedzy moje doświadczenia z naszą służbą zdrowia. Na przykład: tomograf komputerowy w Dolnośląskim Centrum Onkologicznym.
W dniu badania zgłosiłam się przed czasem i szybko zrozumiałam, że wyznaczona godzina jest sprawą baaardzo umowną, a pandemia najwyraźniej pozostała za drzwiami szpitala, bo na korytarzach DCO, które pełniły funkcję poczekalni ludzie siedzieli niemal jeden na drugim. Przynajmniej ci, którzy mieli na czym siedzieć. Bo zdecydowana większość starszych, schorowanych pacjentów – w tym pooperacyjnych – nie miała gdzie usiąść. Wycofałam się na pobliską klatkę schodową, przysiadłam na schodach, próbując obadać sytuację i odnaleźć się w maszynerii tego dziwacznego przedsięwzięcia ewidentnie zarządzanego przez jedną osobę. Taką Siostrę Ratched oddziału radiologii.
Wychodziła ona zza drzwi gabinetu i wykrzykiwała nazwiska trzech osób.
Najwyraźniej na korytarze DCO ani wirus ani RODO nie mają wstępu.
Tych trzech wywołanych delikwentów wchodzi do maleńkiego gabinetu, który okazuje się przedsionkiem pracowni radiologicznej.
Tu, takie didaskalia, aby zwizualizować sobie topografię dynamicznie rozgrywającego się scenariusza: Ze wspomnianego przedsionka odchodzą dwie pary drzwi: jedne do pracowni z tomografem, drugie do pomieszczenia dla technika obsługującego ustrojstwo i trzecie, tajemnicze wejście, oddzielone kotarką. Nie w sensie – teatralna kotara, plusz w kolorze[ARM1] czerwonego wina, tylko raczej taka stylowa zasłonka z późnego PRLu.
W środku tego całego cyrku, przy wąskim biurku, siostra Ratched z imponującą sprawnością zarządza całą akcją. Scenariusz jest dynamiczny i powtarzalny jak zacięta płyta. Trzem wezwanym osobom wręcza plastikowy kubeczek i dzbanek, wypełniony przezroczystym płynem. Każdemu z osobna wyraźnie, ale bezosobowo, jak automat recytuje: „wypić dwie szklanki, kubka nie wyrzucać” i wystawia ich ponownie na korytarz, z którego wywołuje kolejne trzy osoby, powtarzając kubkową mantrę.
Kiedy wystarczająca liczba pacjentów została wyposażona w tajemniczą miksturę o nieznanym składzie i zastosowaniu, wywoływane są kolejne osoby. Wchodzą. Zostawiają swoje dokumenty. Siostra Ratched rozkłada je na wąskim biurku, dopasowując kwity do kubeczka, jednemu pacjentowi zakłada wenflon, drugiemu każe dopić trzecią szklankę płynu. A trzeciego zabiera za kotarkę.
Dopiero kiedy sama wylądowałam za zasłonką, dowiedziałam się, jakie jest jej przeznaczenie. W jeszcze mniejszym pomieszczeniu, akurat takim, żeby się zmieściła leżanka, pielęgniarka i ja, bez możliwości wywijania hołubców, gdyby któraś z nas zapragnęła, siostra Ratched kazała mi zsunąć bieliznę, położyć się na boku i zanim się zorientowałam, zrobiła wlew kontrastu doodbytniczo i dopochwowo /sic!/.W przeznaczony do tego otwór wepchnęła tampon, a do ręki wcisnęła zwitek ligniny, żebym sobie włożyła w majtki asekurując drugi otwór i kazała zacisnąć nogi. Była wspaniałomyślna: ponieważ wykonuje całą procedurę w 45 nanosekund, podarowała mi pół sekundy extra na naciągnięcie gaci…
Po czym… wystawiła mnie na korytarz i kazała czekać na ponowne wezwanie.
Nie wiem, co w tej całej sytuacji zszokowało mnie bardziej: bezpardonowość całej akcji czy szybkość z jaką ją wykonała! Normalnie Siostra Ninja od Wlewów! Podziw mieszał mi się z wściekłością.
Pamiętajmy, że kiedy ja na tej leżance, to za zasłonką kłębią się następne trzy osoby, odbierające swoje kubeczki i oczekujące na swoją kolej.
Usiadłam potulnie, choć niepewnie na swoich schodach i zrozumiałam dlaczego większość osób w tej pseudopoczekalni ma takie niewyraźne miny i mało kto się uśmiecha. Trudno się szczerzyć do towarzyszy niedoli, kiedy musisz się skupić na zaciskaniu nóg i pilnowaniu, żeby ligninka rodem z PRLu nie pozwoliła przemoknąć twoim majtasom. Trzeba pamiętać, że przygotowując się do badania, dzień wcześniej łykacie środek przeczyszczający i już samo jego zażycie i uporanie się z konsekwencjami, jakie wywołuje jest nie lada przygodą. A tu proszę, przygoda goni przygodę!
No i tak sobie czekam, siostra Ratched wykrzykuje kolejne nazwiska, ludzie wchodzą i wychodzą, ci z kubeczkami, tamci z ligninkami, których lokalizacji domyśla się tylko uważny i zorientowany w sytuacji obserwator. Ten czeka na badanie, ten na zdjęcie wenflonu, tamten dopiero na wyczytanie, sznur ludzi przeciska się przez drzwi, między kubeczkowymi a ligninkowymi lawiruje wózkiem inwalidzkim opiekunka niepełnosprawnego pacjenta, a dwumetrowe pomieszczenie wydaje się mieć nieograniczoną pojemność.
I wiecie, wtedy (przypominam sobie książkę) wchodzę ja, cała na biało i proszę :
„a czy ja jednak mogłabym poprosić innego technika?”…
Hm…
Ze skręconymi z głodu kiszkami i zaciśniętymi z gniewu zębami wychodzę z tego radosnego przybytku trzy godziny później.
Wychodząc, oglądam się przez ramię, na korytarzu nadal kłębi się tłum ludzi. Potulni jak owieczki, szczęśliwi, że udało im się dostać na to bezpłatne badanie, nad wyraz szczegółowe dzięki licznym kontrastom zaaplikowanym przez wszystkie otwory ciała. Gdzieś na ścianie wiszą prawa pacjenta, a siostra Ratched zdobywa Oskara, Nobla i Pulitzera efektywności zarządzania czyniąc cuda umożliwiające przerób ludzkiej materii na obrazowanie komputerowe przy absurdalnej frekwencji.
Mój podziw miesza się z rozpaczą.
PS. A teraz właśnie czytam tekst o patient experience (doświadczenie pacjenta). i akcji prowadzonej przez @Aga Szuścik – chętnie się włączę, pomogę, będę wspierać! Bo to czego doświadczamy jako pacjentki/pacjenci może rzeczywiście jest przygodą nad przygody, i można to oczywiście opisać w humorystyczny sposób, ale chyba jednak nie o to chodzi…
PROTIP:
Nie każda pracowania funkcjonuje jak ta w DCO, opisana powyżej. W zasadzie podejrzewam, że żadna inna nie funkcjonuje w ten sposób.
Ale pewne sytuacje są uniwersalne: Przed badaniem otrzymasz receptę na nad wyraz skuteczną miksturę oczyszczającą jelita. Zalecają, aby spożyć ją po południu i wieczorem dnia poprzedzającego badanie lub wieczorem i rano w dniu badania. Uważam to za ryzykowne posunięcie, bo każdy reaguje na tę miksturę inaczej, ja np. dopiero po czterech godzinach. Co oznacza, że zaaplikowanie jej sobie rano może być zwyczajnie ryzykowne.
Warto ze dwa dni wcześniej zadbać o lekkostrawną, ubogoresztkową (czyli w praktyce: łatwo wchłanialną) dietę typu białe, pszenne pieczywo. Żadnych ziarenek, wówczas będziesz mieć pewność, że naprawdę dobrze oczyściłaś jelita i nic podejrzanego (typu niestrawione nasionka pełnoziarnistego, zdrowego chlebka) nie wyjdzie na badaniu..
Na badanie ubierz się wygodnie. Przejrzyj swoją garderobę: wybierz ubrania pozbawione metalowych elementów. Załóż miękki, pozbawiony fiszbin stanik (np. sportowy). Oczywiście dostaniesz chwilę na rozebranie się, ale manipulowanie przy guzikach, haftkach z wenflonem wbitym w rękę bywa uciążliwe, a jeśli będzie presja czasu, także stresujące. Ja np. zakładam legginsy i dresową sukienkę (zasłania też pośladki), jest wygodnie, maskująco i żadnego stresu z przebierankami 😊
Zabierz ze sobą prowiant, który będziesz mogła zjeść od razu i który szybko dostarczy glukozy. Na przykład banan. Jeśli jesteś w trakcie leczenia może być ci trudno wytrwać długo na czczo (niektórzy źle znoszą chemioterapię i nie mogą jeść, ale część osób ma większy apetyt niż normalnie).
Kontrast, który otrzymasz w postaci dożylnej lub doustnie – może uczulać. Bądź uważna. Dowiedz się co to za substancja, aby wiedzieć na co jesteś uczulona jeśli doświadczysz reakcji alergicznej i następnym razem poproś o inny (jest taka możliwość, przynajmniej teoretycznie).
Po badaniu zadbaj o to, aby wypić jak największą ilość wody i jak najszybciej wypłukać kontrast ze swego organizmu – nie jest on substancją obojętną dla naszego ciała. Jeśli czekają cię dwa badania obrazowe (np. TK i rezonans magnetyczny – z podaniem kontrastu – pamiętaj, że powinno upłynąć pomiędzy nimi kilka dni (minimum tydzień) przerwy, a przed kolejnym każdorazowo powinnaś wykonać badania kreatyniny (informujące czy twoje nerki funkcjonują prawidłowo i poradzą sobie z kontrastem).
Jeśli technik podczas badania cię nie uprzedzi, pamiętaj, że podanie kontrastu dożylnie, podczas badania, może się wiązać z różnymi dziwacznymi lub niepokojącymi objawami z ciała; np. metalicznym posmakiem w ustach, poczuciem ciepła w różnych częściach ciała, w tym: w okolicy lędźwi (przypomina uczucie jakbyś bezwiednie oddała mocz) – nie przestrasz się. 😉