Kiedy słyszysz od lekarza, że jesteś w remisji jest to naprawdę radosny moment.
Oddychasz z ulgą i cieszysz się jak dziecko.
Ja szłam przez pola, a łzy bezbrzeżnej ulgi i radości kapały mi po policzkach. Wszystko mnie zachwycało: i słońce, i zboże, i zielona trawa, i natrętne muchy, i skowronek nad polem i pies robiący kupę. Wszystko było przepiękne, cudowne i radosne, i świerkało, bzyczało, szumiało do mnie „żyjesz!”.
Moja radość była też radością i ulgą dla moich Bliskich.
Sprawa przedstawia się nieco inaczej, jeśli chodzi o dalszych znajomych.
Ponieważ nie doświadczają mojej napinki związanej z oczekiwaniem na wyniki kontroli, nie doświadczą też ulgi z nimi związanej. Jest to dla nich informacja jak każda inna, tylko oczywiście lepsza i bardziej optymistyczna od tych, których dostarczają media. Może nawet komuś zrobi dzień. „Aga jest zdrowa, to super, czyli ten świat nie jest taki znowu podły, udało jej się wykręcić sianem! Carpe diem! Kupię sobie z tej okazji te świetne buty!” (I ja taką postawę szanuję – tylko, proszę, nie przysyłajcie do mnie paragonów!)
W oczach tych osób jestem już zdrowa, więc pytanie „jak się czujesz?” staje się takie pro forma, bo w końcu wiadomo: zdrowa, to czuje się dobrze, więc żadnych niespodzianek w odpowiedzi nie będzie.
No, bo w końcu, podśmiechujemy się z amerykańskiego „I’m fine” i „Keep smiling” – ale tak naprawdę nikt z nas, z dziada pradziada polskiej krwi, wcale nie jest gotowy wziąć na klatę opowieści rozmówcy, co go strzyka, boli i uwiera…
Pytamy z nadzieją, że jednak usłyszymy „A dzięki, spoko”
I ja mam trochę z tym problem.
Ze small tokami mam problem od lat, nie leżą mi całkiem. Ale teraz doszedł mi jeszcze problem z mówieniem o swoim samopoczuciu.
Bo to trochę jak opis związku za pomocą fejsbuka, wybrałabym opcję: „To skomplikowane”.
Przynajmniej dla kogoś, kto patologicznie nie potrafi kłamać.
Otóż większość czasu czuję się generalnie dobrze. Tak całkiem. A jednocześnie – czuję, że to nie jest to samo „dobrze” co było przed chorobą. Nie poruszam się tak lekko jak wcześniej. To mnie deprymuje. Co rusz coś mnie boli, kłuje i niepokoi w moim ciele. Staram się ogarniać swoją głowę, aby nie wszczynać paniki, a jednak mam poczucie życia w pewnym stanie gotowości. Wiem, że te „efekty specjalne” to skutki operacji, albo chemii, albo menopauzy wywołanej przedwcześnie. Kumam. Niemniej – jestem czujna.
I na pytanie co u mnie – mam nieustannie ochotę odpowiadać „ A wiesz kłuje mnie dziś po lewej i zastanawiam się czy to śledziona, bo koleżanka miała właśnie tam ostatnio wznowę”.
Hm…
Oczywiście, że nic takiego nie mówię.
Mówię: „Spoko, jest ok, miałam raka, a teraz tak do końca nie wiadomo czy jeszcze go mam czy już całkiem nie”
Ha ha ha!
Nie no, jestem (przeważnie) całkiem normalna. Nie zaskakuję ludzi w tak okropny sposób. Nawet gdybym uznała to za niezłą rozrywkę, raczej nie ma szans, bo siedzę w lesie i nikogo tu nie spotykam. Small toki dotyczą raczej grzybów i suszy.
Wcale nie uważam, że byłoby dobrze, gdyby nagle wszyscy zaczęli mówić o swoich dolegliwościach – sama zawsze uciekałam od takich rozmów. Przerażały mnie. Nie dlatego, że uważam, że każdy powinien być supermanem i zaciskać zęby ponad normę. Ale dlatego, że z samego gadania o tym i licytowania się kto ma gorzej – a taką formę często przybierają te rozmowy – nic nie wynika. Temu, co ma najgorzej – jest dodatkowo przykro, jakby było mało, że mu gorzej.
A temu, który wyszedł z tej licytacji wygrywem (ale ma choć minimum empatii), też po chwili jest przykro, bo co to za zwycięstwo…
No więc, licytacja odpada. Jeśli już, to cenię sobie merytoryczne dyskusje z osobami, które doświadczają tego co ja, dla których temat nie jest nudny ani przerażający, tylko ciekawy i niesie szanse na pragmatyczne wskazówki, jak sobie z nim radzić. Stąd tak bardzo cenię sobie grupę wsparcia na fb, jaką stanowią Syrenki na gigancie.
Cenię też szansę obśmiania tych trudności, ale to też udaje się w grupie, która ma podobne doświadczenia. Obśmianie się z raka, wśród onko jest po prostu zabawne, wśród zdrowych bywa jednak problematyczne …
Wiem też, że każdy ma osobistą, indywidualną odporność i sposób na radzenie sobie z trudnościami. Jedni będą leżeć w łóżku w oczekiwaniu na obsługę, „bo przecież mają raka”.
Inni zepną poślady i wyruszą na onko marsz, 120 kilometrów w tydzień. Szanuję i podziwiam.
Póki co, jestem gdzieś pomiędzy.
Nie widzę w sobie wyczynowca, ale nie ma opcji, abym zaczęła jojczyć na potęgę. Leczenie wycięło mnie z życia na pół roku. Pierwszy raz w dorosłym życiu porzuciłam pracę na tak długo. Nie tylko fizycznie, biorąc zwolnienie, ale przede wszystkim mentalnie – odsuwając na bok wszystko to, co dotąd było dla mnie priorytetowe zawodowo, ale też życiowo.
Tak potrzebowałam.
Ale wiem, że już więcej tak nie postąpię. Ogarnęłam głowę, siebie w tej nowej rzeczywistości. Nie dam się więcej zagonić do narożnika, nawet gdyby po raz kolejny przyszło mi się zmierzyć z chorobą.
Natomiast wiem też, również jako psycholog, że „ojojane” miejsca mniej bolą. I czasem warto, a nawet trzeba pozwolić sobie na takie ojojanie. Posmucenie się, płacz, poużalanie nad sobą, i zgodę, aby ktoś poużalał się nad nami. To jest ok. Naprawdę…
I nie zawsze musisz być „fine”.
Niezależnie od tego czego oczekuje świat wokół ciebie.
A jeśli czujesz, że wciąż oczekuje za dużo, to tym bardziej warto zrobić porządki w tej sferze. Albo w głowie (bo może te oczekiwania są wyłącznie twoją wyobraźnią) albo w swoim otoczeniu (bo tak wymagające, nieempatyczne otoczenie utrudnia Ci zdrowienie).
Jeśli jesteś onko, zaliczyłaś operację radykalną, a może jeszcze kilka innych – możesz być w remisji, ale zawsze już będziesz jak filiżanka z porcelany sklejona na nowo. Blizny mogły się ładnie wygoić, ale takie naczynie zawsze już będzie delikatniejsze od pozostałych.
Nie trzeba się nad nim użalać, nadal jest piękne.
Ale zawsze już wymaga odrobinę więcej delikatności i czułości.
Nawet jeśli mówi „I’m fine” uśmiechając się promiennie i zasuwa 120 kilometrów w onko-marszu.
Jak zawsze, Twój “tekst” jest “w punkt” . Kocham Twój sposób patrzenia na “nową” rzeczywistość. I to może trochę egoistyczne mówić, że tylko onkosiostry potrafią zrozumieć Twoje “ajmfajn “, ale niestety tak jest. U mnie ostatnio na pytanie od kogoś poza “onko” – jak się czujesz? – pada odpowiedź- ŻYJĘ!!! Bo ŻYJĘ, po swojemu, pełną piersią i z uśmiechem, choć połatana na milion sposobów.
To chyba najlepsze w obecnej sytuacji 😁☝
i żyj nam Kochana Roszponka, kolejne 50 lat, bo masz jeszcze w hu.k roboty z nami Syrenkami! wszak trzeba każdą wyprowadzić na prostą 😉 <3 a i Tobie jeszcze sie od życia wieeeele należy!