Od zawsze interesowała mnie biologia i świat Natury. Jako dziecko pragnęłam zostać weterynarzem. Jako nastolatka myślałam o karierze lekarza. Wybrałam klasę o profilu biol-chem, a moją ulubioną lekturą było „Stulecie chirurgów”. Niestety, aby dostać się na medycynę nie wystarczyła biegła znajomość biologii i chemii. A z fizyką nigdy nie było mi po drodze… Wybrałam więc psychologię i rolę „lekarza duszy”, a niezrealizowane marzenia kompensowałam zostając fanką „Ostrego dyżuru”, który właśnie wchodził na salony.
Nie przypuszczałam wówczas, że ponad 20 lat później będę wchodzić w medycynę kuchennymi drzwiami. Podyplomówka z raka, oparta na studiowaniu jednego, konkretnego przypadku klinicznego: siebie. Moje fascynacje biologią człowieka nigdy nie wygasły, a teraz miałam szczególną motywację, aby wejść w temat głębiej, niż kiedykolwiek wcześniej. Interesowało mnie jak funkcjonuje moje własne ciało i dlaczego zachorowało, pomimo, że – jak byłam głęboko przekonana – „żyję zdrowo”.
Równie mocno interesowało mnie, na czym tak NAPRAWDĘ polega ta choroba poza standardowym wyjaśnieniem o „zbuntowanych komórkach”. Przeczytałam na ten temat kilka książek, każda z nich przyniosła wiele wyjaśnień. Często o tyle cennych, że jednocześnie podsuwających istotne wskazówki, jak tę wiedzę wykorzystać w praktyce i w procesie zdrowienia.
„Cesarz wszech chorób” – takich informacji raczej nie zawiera. W podtytule autor dodał: „Biografia raka” – i tym właśnie jest. Dokumentem, historią kilkutysiącletnią tej przerażającej, ale też niezwykłej choroby. Zbliżona narracją i klimatem do wspomnianego wyżej „Stulecia chirurgów” J. Thorwalda.
Jeśli jesteś onkopacjentką i poszukujesz poradnika, jak sobie radzić z chorobą i jakie kroki podjąć, aby wyzdrowieć – to ta książka na niewiele Ci się przyda. Mało tego: może wzbudzić Twój niepokój i podsycić lęki, bo autor-onkolog pisze o swoim przeciwniku z fascynacją i bez upiększeń, przyznając, że przed nami jeszcze bardzo długa droga do stworzenia Świętego Graala medycyny: „uniwersalnego leku na raka”.
M. Siddhartha zabiera czytelnika w podróż w czasie, pokazując jak medycyna próbowała sobie radzić z rakiem na przestrzeni wieków. To pozycja dla wytrwałych, którzy naprawdę lubią czytać (600 stron) i potrafią zdystansować się od osobistych, onkologicznych doświadczeń (jeśli takie mają). W zamian otrzymają fascynującą historię wzlotów, upadków, poszukiwań i eksperymentów podejmowanych przez lekarzy, naukowców, a także polityków, aktywistów i samych pacjentów w ich zmaganiach z nowotworami. Jak stwierdza sam autor: „Będzie to historia pomysłowości, odporności i nieugiętości wobec tego, co ktoś nazwał najbardziej ‘bezlitosnym i zdradliwym wrogiem’ spośród ludzkich chorób. Ale będzie to również historia pychy, arogancji, protekcjonalności, pomyłek, płonnych nadziei i szumu medialnego”. Dziesięciolecia frustracji i porażek, na rzecz nielicznych sukcesów. Czasem wynikających z ogromnej determinacji i uporu, a czasem będących efektem szczęśliwego zbiegu okoliczności, który doprowadzał do wynalezienia skutecznego leku.
Bo dopiero lektura tego tekstu uświadomiła mi wyraźnie, jak skomplikowanym i wielopostaciowym zjawiskiem jest choroba nowotworowa. Jak różne formy przyjmuje, jak różne narządu atakuje, na jak wiele sposobów się manifestuje. Tak wiele, że praktycznie nie ma możliwości, aby załatwić sprawę jednym lekarstwem. Natomiast powstały lekarstwa na różne odmiany raka i częstokroć są to leki skuteczne prawie na 100%! Warto o tym pamiętać, bo to jednak ogromny zastrzyk nadziei!
Dzieło Siddhartha uświadomiło mi też wyraźnie, że mam ogromne szczęście mierząc się z rakiem właśnie teraz, w latach dwudziestych XXI wieku. Bo jeszcze 30 lat temu onkologia nie miałaby mi zbyt wiele do zaoferowania. Złościłam się kiedyś, że w chwili diagnozy nasza wyobraźnia, karmiona amerykańskimi wyciskaczami łez, podsuwa nam dramatyczne scenariusze w rodzaju „Love story” czy moich ukochanych „Czułych słówek”. Ale przecież to filmy z roku 1970 i ’83 – a wówczas tak właśnie wyglądała rzeczywistość onko-pacjentów. Nikt intencjonalnie nie straszył widzów…
W tej chwili ta rzeczywistość się zmieniła, więc warto o tym pamiętać i zrewidować stereotypy zakodowane w naszych głowach. „Cesarz chorób” trochę w tym pomaga, rozbudowując kontekst, dzięki czemu czytelnik może wyjść poza osobistą perspektywę, zwłaszcza jeśli jest to perspektywa pacjenta onkologicznego.
Mnie ta książka ogromnie się podobała, ale – jak już wspomniałam – byłam fanką tego typu literatury od wczesnej młodości. Teraz polecam ją bardzo ostrożnie. Umówmy się: świetna pozycja! Dla koneserów.
Choroba oglądana oczami lekarza (choćby najbardziej współczującego) i opisana z pozycji historyka (choćby najbardziej empatycznego), to jednak zupełnie inne doświadczenie, niż na przykład przeczytanie na wydruku badania histopatologicznego podpisanego Twoim nazwiskiem: „Obraz morfologiczny oraz immunofenotyp wskazują na raka typu endometrioidnego z różnicowaniem płaskonabłonkowym, G2”. W takiej sytuacji interesują Cię wyłącznie spektakularne sukcesy onkologii, a nie tysiącletnie pasmo porażek i szans zaprzepaszczonych z powodu ludzkiej małostkowości i zawiści…