Diagnoza, a potem leczenie onkologiczne bywają bardzo dołujące… Staram się jak mogę stosować narrację przygodową i w miarę oswajania się z tematem idzie mi coraz lepiej, ale prawda jest taka, że z początku wcale nie było mi do śmiechu… Sytuacji nie ułatwiał fakt, że oprócz lęku związanego z diagnozowaniem, doszedł stres związany z pandemią.
Gdy tylko został ustalony termin operacji, wyautowałam się na dobrowolną kwarantannę, aby w żadnym wypadku nie podłapać covida przed przyjęciem do szpitala. Miałam nosa, bo tuż po tym jak wyniosłam się z domu do udostępnionego mi mieszkania teściowej, Najlepszy Mąż na Świecie właśnie przytargał wirusa. I tak kolejne tygodnie jego chorowania i mojej pooperacyjnej rekonwalescencji spędzaliśmy osobno. Było trudno.
Kiedy udało się wreszcie ogarnąć sytuację, rodzina znów była w komplecie, a ja właśnie zaczynałam chemię, postanowiłam: dość tego smęcenia. Potrzebujemy nowego życia, pretekstu do zabawy i do ruszenia tyłka. Potrzebujemy zwierzaków!
I dwa tygodnie później, po przetrząśnięciu internetów wzdłuż i wszerz, zaadoptowaliśmy dwie dziewczynki: kotkę Gigi i suczkę Sumi.
Obie, znajdy po przejściach, trafiły do nas z domów tymczasowych. Sumi zabraliśmy z kojca w którym harcowały trzy siostry. Wybraliśmy największą ciapę, szaro-burą kluskę na krótkich nóżkach.
Starzy jesteśmy, zmęczeni i schorowani, mamy ciasne mieszkanie i nie potrzebujemy wielkiego, naładowanego energią psa, z którym trzeba będzie obiec pola i lasy.
Z początku wystarczyło zresztą tylko obiegać z mopem mieszkanie. W oczekiwaniu na szczepienie i możliwość wyjścia na spacer, Festiwal Sikania-Może-Się-Uda-Trafić-Na-Matę trwał w najlepsze.
Na szczęście Sumi odziedziczyła szlachetne geny moich przodków, ewidentnie pozbawione chromosomów odpowiedzialnych za entuzjazm wstawania skoro świt.
Zabierałam ją na spacer, który trwał krócej niż moje ubieranie się, wliczając oczekiwanie na windę i jej wjazd i zjazd na 10 piętro (a to naprawdę nie jest najszybsza winda świata)! I wracamy. Walimy się na łóżko gotowe do dalszej drzemki, ale wtedy niestety zaczyna poranną szychtę Kotka. O tej porze dnia nazywana Kotka-Zwariotka.
(No dobra, przyznam się: o tej porze dnia, najczęściej nazywamy ją Zjebek…)
Hasa, skacze, trąca, zaczepia, szura. Zniechęcona brakiem odzewu, czasem odpuszcza i pozwala, aby wydzielane przez nas morfiny snu otuliły ją na jej stanowisku obserwacyjnym przy balkonie.
No i właśnie wtedy jakiś ranny ptaszek w głowę, zaczyna swoje trele, drąc dzioba za oknem, tuż nad śpiącym kotem. Kot żywemu nie przepuści, więc zwykle w tym punkcie programu zabieram Psa na drugi, taki prawdziwy już, spacer. Cokolwiek to oznacza. No, bo jeśli myślicie, że oznacza np. psa maszerującego dziarsko przy nodze, no to niekoniecznie…
Po pierwsze: nogi, ludzkie nogi – moje nogi, są zdecydowanie za wolne. Nogi są od biegania. I skakania. A najlepiej: biegania w podskokach! Sama sobie niedowierzałam, gdy okazało się, że kilka dni po kolejnej chemii byłam wstanie chyżo jak sarenka przeskakiwać zaspy śniegu próbując nadążyć za swoim energicznym pieskiem.
Nadążanie też nigdy nie odbywało się w linii prostej, która jak wiadomo dobra jest dla mięczaków i frajerów. Czemu ktoś chciałby iść naprzód, jeśli można w kółko? Albo zygzakiem? Albo pętlami na kształt olimpijskich kółek. To jest całkiem spoko, pod warunkiem, że na waszej drodze nie wyrosną drzewa. To jest ZAWSZE nieoczekiwane, bo jak wiecie drzewa rosną błyskawicznie, tym szybciej im głębiej na oczy macie nasunięty kaptur. Żywopłoty też lubią się pojawiać znienacka, oddzielając właściciela od pieska zaklinowanego po drugiej stronie tego ostrokrzewu rodem z baśni o Śpiącej Królewnie. Tyle, że Królewna nie śpi, a wyje, piszczy, przebiera łapami zaciskając supełek gordyjski na smyczy sześciokrotnie owiniętej wokół ostrokrzewów czy innej kłującej cholery (gdzie jest ten geniusz z zieleni miejskiej, który wymyślił, aby posadzić to badziewie na blokowisku?!).
W końcu udaje mi się ją uwolnić i wówczas wyruszamy w podróż.
Dookoła drzewa.
Niczym Kubuś z Prosiaczkiem tropiący łasice, robimy kolejne okrążenie, a śladów przybywa… Kiedy już udaje mi się odkręcić łasico-psa od drzewa, zaliczamy slalom pomiędzy krzaczkami.
Piesek ewidentnie miał wśród przodków Edwarda Nożycorękiego i pyskiem, który okazuje się posiada funkcję sekatora, oczyszcza wszystkie gałązki wzdłuż całego żywopłotu…
Zwalniamy na trawniku. Tu, płynnie niczym transformers, przechodzi kolejną metamorfozę i sunie przez trawnik z wdziękiem i skutecznością odkurzacza rumba.
Nieustająco wprawia mnie w osłupienie co (i DLACZEGO?!?!) ludzie wyrzucają na trawniki. Zupełnie jakby niektórzy nie posiadali koszy na śmieci, a ich funkcje pełniły otwarte okna. Cenię sobie ideę zero waste – no, ale niektórych to chyba poniosło…
No więc brniemy przez trawniki, co kuchnia podała: kości z kurczaczka zagrodowego, gotowane buraczki, nadpleśniały chlebek, skorupki jaj od szczęśliwych kurek, włoszczyzna z rosołu, marchewka po roztopionym bałwanie… Pies wybiera połowę skorupki orzecha włoskiego.
O czym dowiadujesz się w środku nocy, po jego nagłym ataku torsji, po których on zasypia, ale ty już nie, bo rozkminiasz co się stało z drugą połówką orzecha…
Na spacerze nie ma za wiele czasu na rozkminianie, bo oprócz przeszkód terenowych, mamy jeszcze spotkania bliskiego stopnia z mieszkańcami osiedla. Dwu i czworonożnymi.
Tym pierwszym koniecznie trzeba okazać wdzięczność za buraczki na trawniku i przywitać się wylewnie, bo przecież Wszyscy Polacy to Jedna Rodzina! Hurra!
Wobec przedstawicieli własnego gatunku przejawia natomiast ambiwalentne „chciałabym i boję się”, co w praktyce doprowadza do tego, że po dwóch minutach ja i drugi właściciel wyglądamy jak bohaterowie jakiejś slapstickowej kreskówki, obwiązani smyczami jak balerony.
Kiedy wracam z takiego spaceru, czuję się jak prawdziwa Superbohaterka! – na myśl o tym ile radosnej uciechy dostarczyłam przypadkowym obserwatorom naszych zmagań.
To naprawdę chwalebna misja tak zrobić komuś dzień o poranku!
Zasłużyłam na śniadanie! Wcinam swoją antyrakową superfoodową paćkę i czytam artykuł „13 ras psów, o których zapomnij, jeśli nie masz doświadczenia.” Bardzo interesujące, a tu nagle na jednym ze zdjęć widzę naszą Sumi! Wysyłam linka do Najlepszego Męża na Świecie z komentarzem „Hi hi! Właśnie się okazało, że jesteś współwłaścicielem owczarka belgijskiego malinois”.
Pośmialiśmy się, ale Mąż zaczął drążyć temat i śmiech zamarł nam na ustach. Zdjęcia szczeniaków – malinosów – wypisz wymaluj nasza Sumi (tak, tak, ta ciapowata klucha na krótkich nóżkach!) Starsze psy – również jakieś podobne…
Czytam uważnie: „Nie jest psem dla każdego i nie nadaje się na rodzinnego pupila czy kanapowego przytulaka. To bardzo wymagający przyjaciel, któremu trzeba zapewnić dużo ruchu i zajęć. Właściciel powinien prowadzić aktywny tryb życia, być człowiekiem konsekwentnym, a jednocześnie cierpliwym i zrównoważonym.”
To ja!
To ja?!?!?
Oczywiście, gdyby nawet, to ma tych genów zaledwie połowę, więc pozostaje żywić nadzieję, że po mamusi odziedziczyła niewielki wzrost i umiłowanie do leżingu.
Ale raczej się nie zanosi…
Kilka miesięcy później poczyniliśmy duże postępy, bo pies uznał, że bieganie NAPRZÓD jednak ma sens… To wymusiło poprawę kondycji także u Człowieków powiewających na drugim końcu smyczy.
I tak biegniemy przez życie, oddalając się od wspomnień o chemii, które blakną wobec coraz to nowych radości i wyzwań narzucanych nam przez zwierzęcy inwentarz. I to prawda: jest to dość kosztowna zabawa, bo jednak te karmy, akcesoria, weterynarze, etc. I naprawdę trzeba spiąć poślady, nawet gdy bardzo się nie chce i iść na ten spacer w słońcu czy w słocie. A to bywało i bywa trudne, bo w końcu jestem „stara, schorowana i zmęczona”…
Choć ostatnio jestem chyba zbyt zasapana, upocona i ubawiona, aby o tym pamiętać.
Więc jeśli ktoś z Was czuje się schorowany, stary i smutny to przysięgam! Nie znajdziecie lepszego antydepresanta! Tysiące psich i kocich bezdomnych serduszek czeka, aby zabić mocniej na Twój widok…