Jesień

Wracałam z wakacji 2020 z głową pełną planów i nawet za bardzo się nie bałam wieszczonej drugiej fali pandemii, bo miałam też plan B na wypadek kolejnego lockdownu.
Nie miałam planu C, na wypadek  innych niespodzianek.
Ponieważ półroczne siedzenie na tyłku przed komputerem trochę mnie sponiewierało, w pierwszym tygodniu września zaplanowałam sobie przegląd pod- i nadwozia.

Maraton diagnostyczny zaczęłam od wizyty u lekarza, którego nazywam pieszczotliwie Doktor-Daj-Pan-Skierowanie. Przychodnia do której należymy jest beznadziejna, ale ma dwa atuty: Pierwszy właśnie w osobie doktora B., który bez marudzenia i oporowania wystawia każde (po)żądane  skierowanie. Drugim atutem jest lokalizacja: przychodnia znajduje się tuż pod moim blokiem i zasadniczo mogłabym zjechać na linie ze swojego balkonu prosto na recepcję – co nawet ma sens, bo rejestracja działa jak za króla Ćwieczka i faworyzuje entuzjastów wstawania o 5 rano 😉  Jak się domyślacie jestem tam zatem rzadkim gościem 😉
Ale w ten upalny, ostatni dzień sierpnia wbiłam do gabinetu pana doktora z promiennym i nikomu niepotrzebnym uśmiechem – bo pan doktor nie raczył nawet na mnie spojrzeć i poprosiłam o  skierowania do angiologa i na badania do laboratorium i na USG brzucha bo „Wie pan, tak mnie czasem kłuje tu w boku, ale już od wielu miesięcy, a ginekolog nic tam nie widzi”. To akurat była prawda: bo z tym kłuciem, które odzywało się sporadycznie, chodziłam już nawet nie od kilku miesięcy, ale w sumie kilku lat, tylko że  nie wydawało się, aby to było coś groźnego.
Ze zwitkiem papierków wymaszerowałam z gabinetu i nazajutrz stawiłam się w laboratorium na badanie krwi.
Odebrałam wyniki i osłupiałam: cholesterol wyrąbany w kosmos! I pomyśleć, że przez całe wakacje wydawało mi się, że dbam o dietę!
Pani angiolog potwierdziła moje przypuszczenia – okazało się, że mam żylaki żył głębokich. Takie coś, czego nie widać, ale niestety czuć. Zaleciła uciskowe podkolanówki, zmianę diety i wizytę kontrolną za trzy miesiące. Zmartwiłam się, zakupiłam podkolanówki i umówiłam się do najlepszej dietetyczki w mieście.
Kolejny przystanek u pani ginekolog. Zmartwiło ją moje endometrium, ponoć za grube i mięśniaki w macicy – ponoć za duże. Pobrała próbkę do badania cytologicznego, była miła i kazała przyjść za miesiąc, abyśmy sprawdziły, czy zaszły jakieś zmiany na plus. Nie przejęłam się szczególnie. Dwa miesiące wcześniej byłam u niej i też uważnie przyglądała się mojej macicy, ale ostatecznie uznała, że ok i żebym zameldowała się po wakacjach. Jestem karnym pacjentem, więc przyszłam. Sytuacja pod kontrolą.
Następnego dnia zgłosiłam się na badanie USG jamy brzusznej.

Radiolog od USG, śliczny chłopiec w typie aryjskiego, niebieskookiego bóstwa, badał i badał i ani razu nie spojrzał na mnie tymi modrymi oczętami podczas badania. Głupia nie jestem i poczułam, że serce mi zaraz wyskoczy z nerwów.
@Janina Daily, którą uwielbiam, opisała w którejś ze swoich przypowiastek, jak podczas podobnego badania nie wytrzymała napięcia, i aby przerwać przedłużającą się ciszę, zagaiła lekarza w jedynie niepowtarzalny Janinowy sposób: „A pan, to czym się zajmuje w życiu tak zawodowo??”
No cóż, nie byłam aż tak błyskotliwa, więc tylko wyraziłam swoją wątpliwość: „Nie podoba mi się pana mina.”
Westchnął. Zasugerował, abym SZYBKO zrobiła rezonans. Bo  mam torbiele na jajnikach, ale ta na prawym wygląda naprawdę niepokojąco. I tomograf – bo mam też coś na nerce. Wreszcie spojrzał mi w oczy i jeszcze ze dwa razy powtórzył, żeby to zrobić „szybko”.

Pomyślałam z nostalgią, że chętnie cofnę taśmę o 24 godziny, kiedy to wydawało mi się, że podwyższony cholesterol to mój największy problem…
Świat się zatrzymał. A potem gwałtownie przyspieszył. Po kwadransie byłam już umówiona na rezonans, tomograf, oczywiście prywatnie, bo radiolog wyraźnie dał do zrozumienia, że nie ma czasu na NFZetowe  podchody.
Potem zrobiłam to co każdy pacjent XXI wieku, czyli zapytałam dr Google co ma do powiedzenia na temat mojej potencjalnej choroby.
Jak szybko weszłam, tak równie szybko wyskoczyłam z sieci.
Wystarczyły nagłówki typu „rak jajnika – cichy zabójca”. Dałam sobie spokój.
Wrzesień minął jak zły sen. Nie było dnia, żebym nie była u jakiegoś lekarza, nie robiła jakiś badań, albo ich nie odbierała. Coś tam udało się wyszarpać z NFZ, większość jednak komercyjnie.

Prawdziwa zabawa zaczęła się, gdy zapragnęłam zdobyć kartę DiLO, czyli tzw. zieloną kartę – przyspieszającą diagnostykę onkologiczną. Zasada jest prosta: Karta DiLO czyli: Karta Diagnostyki i Leczenia Onkologicznego jest jak priorytetowe skierowanie – osoba z podejrzeniem nowotworu, która jest jej posiadaczem omija zwykłe kolejki i ma prawo do szybszej diagnostyki onkologicznej i leczenia przeciwnowotworowego.
Kartę taką wydaje specjalista albo lekarz POZ (podstawowej opieki zdrowotnej), na podstawie PODEJRZENIA, że jego pacjent choruje na nowotwór.
Czy wynik USG opisany jako: /cyt./ „W lokalizacji jajnika prawego widoczne ognisko lite 44x42x28mm, z komponentem bezechowym wielkości do 24mm-zmiana w badaniach Doppler wykazuje unaczynienie od okolicznych naczyń biodrowych, co bardziej przemawia na NPL jajnika, niż mięśniakiem uszypułowanym” – jest wystarczającym uzasadnieniem dla takich podejrzeń? Jak najbardziej!  Lekarz powinien wypełnić całe 2 (słownie: DWIE) strony karty DiLO  na komputerze, a wydrukowaną wersję przekazać pacjentowi. Proste? Proste!
W teorii.
W praktyce wylądowałam w polskim aneksie do Paragrafu 22. Wszyscy lekarze, do których dotarłam (łącznie: czterech) twierdzili, że taką kartę wystawia onkolog – PO stwierdzeniu raka.
I nic to, że służy ona DIAGNOSTYCE, która ma tę ewentualną diagnozę przyspieszyć. 
Każdy z nich zaproponował mi skierowanie do onkologa, a jeden wyrzucił mnie z gabinetu (sic!) bo on się „na tych babskich sprawach nie zna i mam sobie pójść do ginekologa-onkologa” – koniec cytatu. Byłam w takim szoku, że nie zareagowałam i pozwoliłam się wystawić za drzwi, z tym skierowaniem do onkologa, które nie jest nikomu potrzebne, bo aby się zarejestrować do onkologa nie potrzebujesz skierowania. Ze skierowaniem czy bez, na wizytę u onkologa w takim DCO czekasz prawie cztery miesiące. Z kartą DiLO: 2 tygodnie. Jest o co walczyć.
W dodatku tej karty nie może Ci wystawić lekarz podczas wizyty prywatnej, co bardzo by mi ułatwiło życie…
Koniec końców ulitowała się nade mną jedna z pielęgniarek w przychodni, która chyba sama wystawiła mi tą kartę, zmusiła lekarza do podpisu i wręczyła mi ją, puszczając oko konspiratorki, z komentarzem, że ona rozumie, bo  też się leczyła onkologicznie… Rany boskie! Jeszcze jeden taki epizod i zacznę się cieszyć że statystyki onkologiczne są w naszym kraju takie wysokie, bo to zwiększa szanse na ewentualne wsparcie od innego onko-pacjenta!

Uzbrojona w kartę DiLO, dobiłam się wreszcie do DCO.
Dolnośląskie Centrum Onkologiczne
Ale to całkiem odrębna historia.

PROTIP:

Niezależnie od tego czy chorujesz czy jesteś zdrów jak ryba, warto zainwestować czas w poszukiwaniu najlepszej przychodni/lekarza rodzinnego lub internisty. Kiedy przychodzi co do czego, fajnie kiedy jest to wszechstronny,  obyty lekarz, taki który poświęci chwilę swojemu pacjentowi i wie jak mu pomóc. To banał, ale boleśnie dotkliwy, jeśli o to nie zadbamy. To prawda, że trudno jest znaleźć takiego lekarza, a jeszcze trudniej całą przychodnię, zwłaszcza gdy Twoje zasoby finansowe są ograniczone i nie możesz sobie pozwolić na  członkostwo w komercyjnych placówkach typu LUX MED.
Takie miejsca jednak istnieją, tak jak istnieją tacy lekarze i naprawdę warto poświęcić czas i energię, aby ich znaleźć…
Równie ważne jest znalezienie dobrego ginekologa z dobrym sprzętem. Nigdy nie dowiem się, czy moja lekarka była tak niekompetentna, że nie zauważyła 4-centymetrowego guza (ale wiem, że to się zdarza i nie zawsze świadczy o braku kompetencji lekarza), czy po prostu ultrasonograf, z  którego korzystała był kiepskiej jakości.
Jeśli jesteś kobietą „w pewnym wieku” – jak to eufemistycznie określa moja kosmetyczka – to szczególnie warto zainwestować  w dobrego lekarza w dobrze wyposażonym gabinecie. Cytologię robimy raz w roku i rzadko chodzimy częściej na badanie, więc w skali roku to nie będzie zabójczy wydatek. A wierzcie mi, leczenie raka kosztuje duuuuuużo więcej…

fot. Filip Konieczny

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.