Superwomen

Otwieram oczy. Czuję, jak cały kręgosłup, kręg po kręgu, wbija się w materac. Leży ciężko, jakby się napracował przez całą noc, a nie odpoczywał po całym dniu.
Poruszam palcami u rąk, po kolei, nie słyszę żadnego dźwięku i to jest aż dziwne, bo mam uczucie jakby każdy paliczek odchylał się z lekkim skrzypieniem i lekkim bólem.

Nic, czego nie dałoby się wytrzymać o poranku, ale zaskakujące biorąc pod uwagę, że one również nie napracowały się przez noc. No chyba, że przez sen wygrywałam Requiem Mozarta, co byłoby dziwne zważywszy na mój totalny i patologiczny wręcz brak słuchu…
Nieważne, pora się podnieść. Przystępuję do próby generalnej: najpierw sobie wizualizuję, jak radośnie zrywam się z łóżka, lekkim krokiem, niemalże w podskokach pędzę do kuchni na poranną kawę. Eeee, zapomniałam! Nie pijam kawy 😉, a gdyby nawet, to i tak zdecydowanie najpierw potrzebuję się wysikać.
Więc kończę wizualizować, otwieram oczy po raz kolejny. Miło, że chociaż one nie skrzypią. Rzęsy odrosły i nie mam już poczucia klejących się powiek, które towarzyszyło mi od chwili, gdy utraciłam te najbardziej urokliwe włoski na moim ciele. Utrata rzęs i brwi była dla mnie chyba jeszcze bardziej bolesna niż utrata włosów. Po prostu nosiłam bawełniane czapeczki, codziennie inną, jak kolorowa smerfetka. Ale twarzy bez brwi nie udało się schować – nawet maseczka nie rozwiązuje problemu, a w zasadzie wyostrza temat. Twarz bez brwi i rzęs, gładka jak pupcia niemowlęcia, wygląda właśnie dokładnie tak: jak pupcia niemowlęcia. Czyli – rezygnując ze szczebiotania – jak dupa. Nie czułam się z tym dobrze i z ulgą przyjęłam powrót owłosienia, z całym dobrodziejstwem inwentarza: skubaniem  brwi, woskowaniem wąsików, depilacją nóg. Nawet włosy w nosie powitałam z ulgą, bo – jak wszystko na tym świecie – okazało się, że i one mają swoje (niedoceniane na co dzień) zadanie…
No więc wstaję. Powoli. Wizualizacja rączego poderwania się z łóżka była bardzo miła, ale mocno rozjeżdża się ze stanem faktycznym. Podnoszę się jakbym kręciła slow motion, bez efektów specjalnych.
Wiecie, jak w tych opowieściach fantasy, kiedy budzą smoka, śpiącego od tysiąca lat, porośniętego mchem i on tak otwiera jedno oko i poooowooli podnosi się, aby rozprostować kości.
Pooo-wooo-luuut-kuuu..wa!… Stoję!
Pozycja wyprostowana przyjęta. Homo Erectus byłby ze mnie dumny! 10 tysięcy lat ewolucji nie poszło na marne! Teraz czas na te radosne podskoki.
No dobra: lekki krok?…
Po prostu: przesuń stopę kobieto!
Przesuwam. Szur, szur po podłodze, posuwistym krokiem jak mistrzyni łyżwiarstwa figurowego, tylko bez tego wdzięku i chyżości. No i pidżama nie do końca przypomina te seksi wdzianko z króciutką kiecuszką i gołymi plecami. Zdecydowanie nie.
Na brzuchu plama, bo w tym miejscu wchłonął się tłuściutki balsam, który wmasowuję co wieczór w bliznę na brzuchu. No dobra, nie co wieczór, tylko jak sobie przypomnę. A przypomnę sobie, jak mnie coś w brzuchu zakłuje. Czyli dosyć często w sumie. Wtedy zaczynam się macać po tym biednym brzuchu i kombinować co to było. Ale te schizy sobie daruję, bo opisałam je tu: https://tiny.pl/9m4xc
Rano zostaje już tylko przetłuszczony ślad na pidżamie, której już dawno postanowiłam się pozbyć, bo zbyt mi się kojarzy ze szpitalem, ale przecież Jest_Jeszcze_Całkiem_Dobra i trochę szkoda, więc dobiję ją tymi kremami i jak zdziadzieje do reszty, to już nie będzie mi żal…
Sabotując szanse na sexy look, szuram więc szur szur do łazienki. Taniec pingwina na szkle. Gdyby mnie Małgosia Ostrowska zobaczyła, miałabym szansę na debiut sceniczny w teledysku Lombardu. Po przejściu połowy tego maratońskiego dystansu udaje mi się oderwać stopę od podłogi i unieść nieco wyżej i do łazienki wchodzę już jak księżna pani, z godnością i fasonem.
Choć jeszcze nie z przytupem.
Wciąż mam wrażenie, że wszystkie kości w moim ciele zostały powiązane konopnym sznurkiem i czuję się trochę jak Pinokio. Zwłaszcza w momencie, gdy małżonek pyta „jak się czujesz Kochanie?”  A ja mówię „Świetnie” i mój nos wydłuża się o kolejne kilka centymetrów. Ale ileż mogę jojczyć?! Dzielnie znosił całe moje leczenie, sfokusowany całkowicie na wsparciu i pomaganiu, więc już się chłopak nasłuchał…
Sznurki w miejsce stawów to bonus post-chemiczny. A może tylko brak estrogenów? Idę do ortopedy, to może się dowiem. A może nie. Bo, wzorem wszystkich poprzednich lekarzy, powie mi filozoficznym tonem: „Wie pani, każdy organizm reaguje inaczej, to bardzo indywidualna sprawa, nie wiadomo, co zadziałało u pani”.
Jasne, że nie wiadomo, bo nikt tego nie bada. Mnóstwo kobiet po operacji radykalnej doświadcza bólów i różnych dolegliwości kręgosłupa. Jest to ponoć naturalna reakcja na zmianę statyki ciała po wycięciu kilku organów.
Szkoda tylko, że NIKT o tym nas nie uprzedza. Żaden lekarz, ani nawet fizjoterapeuta, który próbował mnie spionizować po operacji z determinacją godną lepszej sprawy. Jego osobistą ambicją było zatarganie mnie na spacer po korytarzu. Może przyjął jakieś zakłady i zbyt późno zorientował się, że obstawił niewłaściwego charta, który w tych zawodach nie wystartuje, bo jak się okazało wymagał przetoczenia krwi…
Ostatecznie, gdy wtłoczono w moje żyły ten życiodajny płyn (dziękuję bezimienny KrwioDawco!), ocknęłam się jak Bella po pierwszej wampirzej dawce i mogłam wyruszyć na romantyczny spacer szpitalnym korytarzem. On – śliczne dwudziestokilkuletnie ciacho i ja – 47-letnia osiemdziesięciolatka, zgięta w pół, targając za sobą woreczek moczu, połączony cewnikiem z moim pęcherzem.
Randka #FullRomantyzmEver!
W każdym razie nawet mój fizjoRomeo, niepomny na ten szpitalny mezalians, nie wyjaśnił mi z czym mogę się mierzyć po operacji i na co przygotować, pomimo kilometrów, które pokonaliśmy ramię w ramię szpitalnym korytarzem.
Miesiąc po operacji już jakby całkiem spoko. Codzienny dirty dancing z mopem pomagał odzyskać sprawność. Patrick Swayze byłby ze mnie dumny! On też miał raka, więc pewnie by docenił… 😉  Ale potem przydarzyła się chemia i do moich jajników dotarło, że ich już nie ma i nawet fantomowo nie mogą mnie nadal zasilać estrogenem, więc te stawy tak się zastały i stąd ten sznurek, łączący kościo-patyki na sztywno…
Dotarłam do łazienki! Jupi!
Po drodze odnalazłam kapcie, a raczej klapki fakirki, moje odkrycie.
(Dla wszystkich lekarzy i fizjo, którzy bezradnie rozkładają ręce na pytanie „Czy mogę coś zrobić z tą polineuropatią?” ważna informacja: fakirki POMAGAJĄ. Serio! Wiadomo: to nie zbadane, indywidualna sprawa, każdy inaczej… ale akurat TO warto polecać i przetestować, bo niedrogie i nie zaszkodzi).
No, nie tak, że neuropatia znika. Ale czuję swoje stopy i to jest miłe uczucie, po miesiącach poczucia, że chodzę na kartonowych podkładkach, które ktoś przylepił butaprenem do moich stóp. No fakt, owszem, nie wypieram się, bo i tak miałam mnóstwo szczęścia, bo NIE BOLAŁO.
Wiem, rozumiem, doceniam. Nie każdy miał tyle szczęścia.
Ja nie miałam tylko czucia. W palcach rąk również. Wiec czasem jakiś kubeczek brzdęk o podłogę, bo nie utrzymałam. I zapinanie jakiś podstępnych haftek, guziczków czy nawet cholernie jebutnych klamr od szelek psa – też w pizdu… nie bardzo, znaczy się.
Czy można jakoś sobie z tym poradzić? No, nie wiadomo, bo wiecie: to indywidualne i nikt nie zbadał i każdy ma inaczej i czasem znika, a czasem nie.
Poczytałam. Kwasy tłuszczowe mogą pomóc. To ma sens, bo komórki nerwowe w dużej mierze zbudowane są z tłuszczy. Więc zakupiłam biomarine. Albo w płynie, albo w kapsułkach, ale tak wielkich, że ja nie wiem – może wieloryby to łykają, ale ja odpadam. Dziękuję. Połknięcie jednej zajęłoby mi cały dzień, a i tak skończyłoby się zwróceniem towaru. Wiec nakłuwam pracowicie, jak świstak te sreberka, i wyciskam ten jakiś super-hiper-przebadany-klinicznie-i-uzdrawiający tran do kieliszka. Taki aperitif przed śniadaniem. Potrzymać w ustach, aby lepiej się wchłonął. Taa, jasne! Ile jesteś wstanie potrzymać w ustach rybi tłuszcz? No, dałam radę kilka razy, ale poległam. Połykam szybko i popijam herbatą. Ale chyba działa. Półtora miesiąca po ostatniej chemii drętwota paliczków ustąpiła. Tak prawie. No troszkę jeszcze coś tam jest, ale ogólnie git. Może miałam to indywidualne, niezbadane szczęście. Może biomarine zadziałało. Albo milion innych substancji, które przyjęłam wspomagająco, aby zrównoważyć truciznę wlewaną w moje żyły.
Więc szur szur w fakirkach, na troszkę obudzonych stópkach, wszurałam się do łazienki. Umyłam ząbki, przebrałam piżdżamke w dresik, bo wciąż jestem na urlopie i  garsonki nie dla mnie. No, przyznam szczerze: nie tęsknię. A jeszcze szczerzej: nigdy nie nosiłam, także ten…
Mogę zacząć dzień. Zaczynam z Gosią, która jest moją osobistą mentorka w świecie jogi. Bo próbuję ćwiczyć. Tak próbuję już trzeci rok, bo zaczęłam na długo przed chorobą i mówiąc szczerze, wciąż nie poczyniłam żadnych spektakularnych postępów. Ale jakoś się nie przejmuję. Umówmy się, jak ktoś jest Pinokiem z kołka, to szpagatu raczej nie będzie. Po prostu troszkę się rozciągam i to już jest naprawdę dużo, a mój kręgosłup jest mi wdzięczny.
Moja dusza jest wdzięczna za słuchanie Gosi, która mówi, „bądź dla siebie dobra, przecież wcale nie musi się udać? Jeśli wczoraj ci się nawet udało, to dziś może być inaczej” i chociaż zalatuje to tym „każde ciało jest inne, każdy reaguje indywidualnie – co już słyszałam od licznych lekarzy  wypowiadających się na koszt NFZ (wtedy bolało mniej) jak i na mój własny koszt (wtedy bolało bardziej). Jedyna różnica była w tych 250 złotych polskich, które płaciłam za uśmiech lekarza i dodatkowy kwadrans w jego gabinecie. Bo w tańszej wersji wizyta trwała 7 minut, a uśmiech pojawiał się w wersji 17 mgnień wiosny i chyba tylko Stirlitz byłby w stanie go wytropić…
Czasem taka już ukojona relaksującą muzyczką z nagrań Gosi i jej łagodnym głosem zapewniającym, że nic właściwie nie muszę i nawet gdy ona pochyla się wpół dotykając nosem do swoich kolan, (a zauważmy, że nosek ma zgrabny i nieduży), podczas gdy mój nos Pinokia zastyga w powietrzu, w odległości ok. 87 stopni od moich kolan, czyli w sumie nadal jak rozłożony scyzoryk… scyzoryk, scyzoryk tak na mnie wołają. Ha!
Ale Gosia twierdzi, że to jest ok, że tak może być i że każdy ma  inaczej i trzeba być dla siebie dobrym i że życzy mi dobrego dnia. I – uwaga – nie bierze za to ani złotówki!
Za to ja biorę za dobrą monetę jej życzenia i pełna radosnego entuzjazmu odbieram telefon od znajomej:
„Słyszałam, że skończyłaś leczenie? To co? Już dobrze, tak? Teraz z górki!”
A i owszem.
Z górki na pazurki.
Szur szur…

PROTIPY
Wspomniana Gosia – to Małgorzata Mostowska, autorka kanału mmYOGA na YT, https://tiny.pl/g1swj
BioMarine w wersji kapsułek lub płynnej (BioMarine Medical), to kosztowny preparat, wzmacnia odporność, poprawia wyniki krwi (u mnie dobrze wpłynął na poziom neutrofilii) oraz wzmacnia komórki nerwowe. Możecie poczytać na stronie producenta: https://marinex.com.pl/badania/
Jeśli jednak zdecydujecie się na zakup, polecam porównać ceny w CENEO i nie przepłacać.
Jeśli chodzi o skuteczność, nikogo do niczego nie zamierzam namawiać, mogę jedynie wypowiedzieć  się jak informatyk z korpo: „U mnie działa”.
Fakirki mam najtańsze, „od baby” ze zwykłego targowiska.
Ostatnio zakupiłam kolagen w płynie, na stawy – ale wypowiem się jak poużywam sobie 😉

fot Filip Konieczny

3 thoughts on “Superwomen

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.