Autor, dr David Servan-Schreiber, dedykuje swoją książkę lekarzom, z nadzieją, że zechcą włączyć opisane przez niego zalecenia do swojej praktyki.
Książka ukazała się na rynku wydawniczym 12 lat temu, okazała się światowym bestselerem, który rozszedł się w blisko półtoramilionowym nakładzie. Niestety, nie odniosłam wrażenia, żeby którykolwiek z lekarzy, z którym miałam kontakt podczas swojego leczenia – miał ją kiedykolwiek w ręku.
A szkoda. Dla mnie była biblią, towarzyszącą mi w procesie zdrowienia.
David Servan-Schreiber był neuropsychiatrą, profesorem psychiatrii klinicznej i wykładowcą Akademii Medycznej. Doświadczył też wszystkich aspektów bycia pacjentem onkologicznym, gdy w wieku 30 lat otrzymał diagnozę: nowotwór mózgu. Okazało się, że uprzywilejowana pozycja naukowca i lekarza nie chroni przed chorobą, ani przed lękiem z nią związanym. W dodatku wyrzuca go nieco poza nawias lekarskiego establishmentu, dla którego stajesz się już „tylko pacjentem”.
Ale doktor Servan był pacjentem dociekliwym i dysponował narzędziami i wiedzą, znacznie większymi niż przeciętny „tylko pacjent”. Sprawdził jakie znaczenie w chorobie ma wspomaganie swojego ciała i psychiki, bo przetestował obydwa modele: leczenia ograniczonego wyłącznie do działań medycyny konwencjonalnej, jak i leczenia (w sytuacji wznowy) z wykorzystaniem wsparcia mentalnego i dietetycznego. Przekonał się też na własnej skórze, że to drugie okazało się znacznie skuteczniejsze.
Autor Antyraka wyjaśnia jak nawiązać głębszy kontakt z własnym ciałem, stymulując w ten sposób układ odpornościowy i osłabiając mechanizmy powstawania stanów zapalnych, które przyczyniają się do wzrostu guzów. Wskazuje na znaczenie diety (w tym związków fitochemicznych, które aktywnie walczą z guzami), odnalezienia równowagi psychicznej (w tym zaleczenie psychicznych ran) i aktywności fizycznej. Niby nic nowego. A jednak pokazuje, że ogrom możliwości leczenia raka idzie w kosmos, bo nie wykorzystujemy potencjału, który leży w pacjentach, w samopomocy, której mogliby sobie udzielić, dzięki możliwościom swego ciała i ducha.
Marnujemy ten potencjał. System służby zdrowia go nie uwzględnia, choć jest mnóstwo dowodów naukowych na to, że nie są to jakieś banialuki wyjęte spomiędzy bajek.
Serve pokazuje to aż nadto jasno. Każdy rozdział opatrzony dziesiątkami przypisów – to ukłon w stronę kolegów po fachu i ich potrzeby wiary w szkiełko i oko. On im te szkiełka podaje na tacy.
Kiedy czytasz książkę pełną porad, napisaną przez osobę, która sama chorowała – siłą rzeczy pojawia się pytanie: jak ona teraz sobie radzi, czy żyje?
Nie powstrzymałam się i ja.
Wygooglałam jak się ma dr Serve w roku 2021, kiedy czytałam jego słowa, podłączona do kroplówki z chemioterapią ,wobec której miałam coraz więcej wątpliwości.
Okazało się, że nie żyje. Od dziesięciu lat.
Poczułam przenikliwe zimno. Ale, jak to?!?
Taki mądry facet? Tak przygotowany? Z takim przekonaniem podaje wszystkie te wyjaśnienia i wskazówki? Może zginął w wypadku?! Przecież nowotwór nie daje immunitetu na nieśmiertelność z innych przyczyn!
No, ale nie.
Umarł na glejaka, tego samego, z którym walkę opisał w swojej książce, na cztery lata przed śmiercią.
Od czasu pierwszej diagnozy przeżył 20 lat. Miał bardzo złośliwego guza mózgu. Ponadto po pierwszej linii leczenia nie podjął żadnych działań wspomagających rekonwalescencję. Żył jak dotąd. Tak naprawdę zaczął działać dopiero po wznowie. 20 lat z glejakiem – to naprawdę niezły wynik. Gdyby ktoś mi obiecał te 20 lat w remisji – cóż. Byłabym naprawdę wdzięczna.
Niestety, nikt mi ich nie obieca.
Ale mogę spróbować wziąć je sobie sama. Z zaleceniami dr Serve’a pod pachą dokonuję zmian na bieżąco. Nie czekam na wznowę, aby uwierzyć. Nie czekam na zgodę i akceptację od lekarza prowadzącego. Po części dlatego, że nie mam takiego lekarza. Mój przypadek był zbyt banalny, aby ktoś się nim zaciekawił na dłużej. Przejechałam na „taśmie produkcyjnej” DCO, od pierwszej diagnozy po wizytę kontrolną po zakończonym leczeniu i nikt nie zaszczycił mnie uwagą dłużej niż wynikałoby to z jego grafiku zajęć. Nie jestem atencyjną pacjentką. Ani szczególnie roszczeniową. Zadawałam pytania, ale byłam zbywana w mniej lub bardziej protekcjonalny sposób, najczęściej coś na kształt „nie zaprzątaj sobie tym ślicznej główki”.
To smutne. Nie mówiłam lekarzom, jak mają mnie leczyć. Byłam potulna, współpracująca, karna. Chciałam tylko ZROZUMIEĆ, co się dzieje ze mną i z moim ciałem na każdym z etapów leczenia.
Udało mi się. Dzięki książkom i artykułom, które przeczytałam. Dzięki rozmowom z innymi pacjentkami. Dzięki oglądaniu webinarów.
Niestety, żaden lekarz nie przyczynił się do tego w znaczący sposób.
Jeden, który dał mi przestrzeń na zadawanie pytań i cierpliwie na nie odpowiadał (wizyta prywatna), z rozbrajającą szczerością przyznał: „Wie pani my się dopiero uczymy jak tego raka diagnozować, znaleźć w porę, potem jak się go pozbyć, te inne tematy około-chorobowe, to dopiero raczkują.”
No tak.
Sęk w tym, że te okołochorobowe tematy stanowią sedno i esencję życia pacjenta. A także mogą znacząco usprawnić i uskutecznić jego leczenie. Od zadbania o potrzeby i zaangażowanie samego chorego – zależy czy jego leczenie przyniesie skutek. A na tym chyba powinno też zależeć lekarzowi.
Tymczasem, zawsze pozostaje „Antyrak”, którego polecam każdemu czytelnikowi, nie tylko dotkniętemu chorobą nowotworową.
Zawarta w tej książce wiedza, wprowadzona w życie, będzie bowiem bardzo skuteczną profilaktyką i może uchronić Was od tej choroby.